sobota, 17 sierpnia 2013

Imprezowe zmęczenie

Dzień 14. Dhaka

Przed południem mama panny młodej zabrała nas na obrzeża Dhaki aby popływać łódką. Bardzo nam się to spodobało gdyż była to relatywnie spokojna odskocznia od obłędu panującego w centrum. Mała tradycyjna łódka delikatnie kołysała nas podczas, gdy mama panny młodej opowiadała nam o swoim dzieciństwie, o tym jak rozwija się Bangladesz, jak w niektórych rejonach wciąż podróżuje się jedynie łodziami oraz o tym jak bardzo różni się ich życie w Kanadzie od tego, które prowadzili tutaj.

Wieczór spędziliśmy na weselu. To już ostatnia impreza. Na szczęście, bo łatwo wyczuć ogólno panujące zmęczenie zarówno pary młodej, jak i ich rodzin oraz reszty gości. Była to zdecydowanie najnudniejsza uroczystość ze wszystkich. Ślubne rytuały zostały już dopełnione, więc tego wieczoru zaserwowany został jedynie wystawny posiłek oraz (jak zwykle) kilkugodzinna sesja z parą młodą. Zastanawia mnie jak oni spędzali te wszystkie przyjęcia przed wynalezieniem aparatów cyfrowych...? 

piątek, 16 sierpnia 2013

O stolicy Bangladeszu

Dzień 13. Dhaka

Nareszcie dzień bez imprez, ceremonii i salonów kosmetycznych - czas zwiedzić Dhakę! Bangladesz to kraj rzek (mają ich ponad 700!), strajków (wczoraj skończył się już drugi od czasu naszego przyjazdu) i najniebezpieczniejszego ruchu ulicznego jaki kiedykolwiek widziałam! 

Mama Tasfii nazywa Bangladesz prawdziwą Azją. "Nie jakieś tam rozwinięte Chiny. Tu doświadczycie prawdziwej Azji!", mówiła. I faktycznie tak było. Ludzie jeżdżą tu na wszystkim, co ma kółka. Przy takiej gęstości zaludnienia (45,000 ludzi/km²), korki są tu strasznym problemem. Komunikacja miejska jest tak przepełniona, że wszystkie rozklekotane autobusy mają zamontowane drabiny na dach. Przy drogach rosną drzewa, więc pasażerowie muszą uważać, aby nie zostać na przypadkowej gałęzi. Do tego autobusy nie stają na przystankach (chyba, że akurat utkną w korku); ludzie wskakują i zeskakują, kiedy kierowca zwalnia w pobliżu. Wszędzie pełno kolorowo zdobionych ryksz, które z niebywałą zwinnością lawirują pomiędzy innymi pojazdami. Większość aut ma zamontowane specjalne wzmocnienia na zderzakach; stłuczki to tutaj codzienność. Z tego samego powodu tuk tuki są dodatkowo obudowane, aby chronić pasażerów. Podróżujący na dachach pociągów przejeżdżających przez miasto, to absolutna norma (wbrew pozorom w Indiach tego nie widzieliśmy). Oczywiście nie muszę wspominać, że cała kotłująca się plątanina trąbi na potęgę. Dokładnie tak wyglądają ulice Dhaki.

czwartek, 15 sierpnia 2013

Ceremonia ślubna

Dzień 12. Dhaka

o tej pory zdecydowanie najbardziej wystawne przyjęcie to ceremonia ślubna. Tym razem zostało zaproszonych ponad 800 osób! Cała sala przyozdobiona złotym kolorem, suto zastawione stoły, strojnie ubrane tłumy gości. Przepych, przepych i jeszcze raz przepych!

Rodzina panny młodej przybyła na miejsce jako pierwsza aby przygotować "bramkę" dla rodziny pana młodego. Zgodnie z tradycją Tanvi pan młody musiał wkupić się w łaski drugiej rodziny kilkoma workami pieniędzy. Było dużo śmiechu, przekomarzania i żartów, aż w końcu wstęga została przecięta i pan młody został wpuszczony do środka. 

Pan młody to ten w turbanie. Mężczyzna obok niego trzyma worek pieniędzy, którym przekupuje rodzinę panny młodej.

środa, 14 sierpnia 2013

Ślub w domowym zaciszu

Dzień 11. Dhaka

Mehndi - tatuaże z henny.
Z rana zaliczyłam dzisiaj kolejną wizytę w parlor, czyli bengalskim salonie piękności. Tym razem robiłyśmy tatuaże z henny zwane mehndi; panna młoda czerwone, a ja i jej siostra czarne. Z fascynacją obserwowałam jak kwieciste wzory rozrastają mi się na rękach; podobne esy floresy zdobią również wewnętrzną stronę moich dłoni. Tak mi się to spodobało, że aż zaczęłam na poważnie rozważać prawdziwy tatuaż! Mehndi panny młodej jest znacznie bardziej skomplikowane; nałożenie go trwało ponad godzinę! Biedna Tasfia spędzi pół życia u kosmetyczki... W sumie, jestem pewna, że ja sama spędzę mniej czasu w salonie piękności przed swoim własnym ślubem; już powoli mam dość, a tu jeszcze dwie imprezy!

Dzisiejszego wieczoru my mamy wolne, ale para młoda i ich rodziny nie. To właśnie dzisiaj odbyło się podpisanie dokumentów, czyli według prawa oraz tradycji faktyczny moment zawarcia małżeństwa. Tasfia oraz Tanvi (para młoda) postanowili, że ta najważniejsza ceremonia odbędzie się z w domowym zaciszu, z dala od setek gości. Zaproszona została wyłącznie najbliższa rodzina oraz znajomi, więc nie braliśmy w niej udziału. Na szczęście istnieje Facebook i można co nieco podejrzeć...

wtorek, 13 sierpnia 2013

Haldi pana młodego

Dzień 10. Dhaka

Druga impreza ślubna, haldi pana młodego. Tym razem w centrum uwagi jest Tanvi, narzeczony Tasfii. To również jego rodzina jest dzisiaj odpowiedzialna za organizację przyjęcia. Szczerze mówiąc oba haldi były niemal identyczne, łącznie z jedzeniem i dekoracją. Największa różnica to taka, że przewodni kolor strojów gospodarzy to ciemny fioletowy, a nie na zielony. Oczywiście nastąpiła zamiana ról; to rodzina Tasfii przyniosła prezenty; słodycze, przekąski, materiały, itp, oraz oczywiście jego ślubne szaty, a rodzina pana młodego obsypywała nas na wejściu kolorowymi papierkami. Jego ceremonia wyglądała dokładnie tak, samo jak jej. Musiał cierpliwie siedzieć na scenie przez kilka godzin, podczas gdy wszyscy goście podchodzili po kolei, aby wysmarować go żółtą pastą, nakarmić i zrobić sobie z nim zdjęcie. Jego cierpliwość wyczerpała się znacznie szybciej niż Tasfii i łatwo było zauważyć, że najchętniej zszedłby ze sceny już po pierwszych 25 minutach.

Zarówno ja, jak i Patrick Kanadyjczyk poznaliśmy pana młodego dopiero dzisiaj. Tanvi Bengalczyk wydaje się być bardzo zabawną i przyjazną osobą. Bardzo nalegał, żeby pomóc mu z jedzeniem i tak też zrobiliśmy. Na zdjęciu poniżej Patrick podjada przekąski pana młodego :D

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Haldi panny młodej

Dzień 9. Dhaka

Haldi panny młodej to pierwsza uroczystość ślubna. Biorą w niej udział wszyscy oprócz pana młodego, który dzisiaj ma wolne. Tasfia Panna Młoda i jej narzeczony postanowili okroić program swojego ślubu do "jedynie" 4 imprez dla gości, plus jeszcze jednej tylko dla najbliższej rodziny oraz jeszcze "tylko" kilka zwyczajowych tradycji. Łącznie wszystko zajmie ponad tydzień!

Stragan z kwiatami, na którym kupiłyśmy biżuterię.
Mama Tasfii odebrała mnie dzisiaj rano i razem pojechałyśmy po biżuterię ze świeżych kwiatów. Z reguły kobiety zakładają ją właśnie na haldi panny młodej. Następnie udałyśmy się do parlor, czyli tutejszego odpowiednika salonu kosmetycznego. Miejsce jest zorganizowane w zaskakujący sposób; każdy pokój ma osobne przeznaczenie - jeden do robienia makijażu, jeden do fryzur, jeden od tatuaży z henny, jeden do wiązania sari, itp. Dodatkowo, mężczyźni mają tu absolutny zakaz wstępu, gdyż kobiety chodzą tu w bieliźnie od sari (specjalna bluzka i spódnica noszone pod spód), a muzułmanki ściągają chusty do niektórych zabiegów. (Bangladesz to kraj muzułmański.) Wzbudzam tu wyjątkowe zainteresowanie, gdyż w tym kraju nie ma turystów, a jak już są, to na pewno nie przychodzą do salonu piękności.

niedziela, 11 sierpnia 2013

Kierunek: Bangladesz

Dzień 8. Dhaka

Dzisiaj wylot do Dhaki, stolicy Bangladeszu, na ślub znajomej Patricka. Jesteśmy zszokowani danymi statystycznymi kraju. Okazuje się, że w tym małym państwie żyje ponad 150 mln ludzi, a gęstość zaludnienia Dhaki to 45,000 osób na 1km² (dane z Wikipedii). Czy to w ogóle jest możliwe?! Wygląda na to, że czeka nas moc wrażeń! Tasfia Bengalka (ta, która wychodzi za mąż) powiedziała, że dobrze, że widzieliśmy Indie przed przyjazdem tutaj, to łatwiej to zniesiemy:)

sobota, 10 sierpnia 2013

Zmora fotografii

Dzień 7. Nowe Delhi.

Dzisiaj wybraliśmy się do Qutub Minar (Qutab Minar). Jest to minaret wzniesiony jako część pierwszego meczetu w Indiach. Niestety szybko stąd uciekaliśmy, gdyż ściągaliśmy na siebie tyle uwagi, że nie dało się nic na spokojnie zobaczyć. Chyba z 15 osób pytało się o zdjęcia w ciągu pierwszych 5 minut od wejścia na teren świątyni. Ruiny podziwiać, a nie z białasami sobie zdjęcia robić! ;) W końcu zasłoniłam chustą i włosy i twarz, co trochę pomogło, ale i tak snuli się za nami jak cienie. Stwierdziliśmy, że mamy dość i udaliśmy się do hinduskiej świątyni. Tu znowu okazało się, że jest tyle odwiedzających, że musimy czekać w kolejce 2.5 godziny aby wejść się do środka. Zrezygnowaliśmy. Szczególnie że Patricka Kanadyjczyka dopadło widmo konsekwencji indyjskiego jedzenia...

Dzisiaj odpoczniemy przed jutrzejszym wylotem do Bangladeszu. Zostaliśmy zaproszeni na ślub Tasfii Bengalki, znajomej Patricka. Wszystkie ceremonie łącznie zajmą aż 5 dni, więc jest na co zbierać siły!
 

piątek, 9 sierpnia 2013

czwartek, 8 sierpnia 2013

Jak w krainie z indyjskiej bajki

Dzień 5. Amritsar

Dzisiaj ponownie wybraliśmy się do Złotej Świątyni (Golden Temple), głównego miejsca kultu Sikhów. (Sikhizm - religia powstała w XV wieku w północnych Indiach.) Za dnia widok jest równie fantastyczny jak nocą. Może złota część nie jest tak pięknie podświetlona, ale za to nieskazitelna biel otaczających ją budynków wyjaskrawia barwne indyjskie stroje. Stanowi to ogromny kontrast z brudem i szarością, które panują na zewnątrz - to tak jakby nagle przenieść się do nieznanej krainy z indyjskiej bajki. Egzotyczną atmosferę tworzyła również głośna indyjska muzyka, która rozbrzmiewała z głośników w każdym, nawet najodleglejszym zakątku świątyni.

Złota Świątynia nocą
Wierni przyjęli nas dzisiaj z wyjątkową życzliwością. Spędziliśmy tu chyba pół dnia obserwując wszystko co się dzieje dookoła. W dzień znacznie więcej osób kąpie się w świętej wodzie, choć są też i tacy, którzy moczą tylko stopy. Kobiety mają osobne budynki, gdzie mogą swobodnie zanurzyć się całe,  ponieważ są osłonięte od niechcianych spojrzeń mężczyzn. Z jakiegoś powodu były dwie takie łaźnie; jedna duża pusta, a druga mała i pełna. Czemu tak, nie wiem, ale w tej mniejszej kobiety faktycznie rozbierały się całkowicie i zanurzały w wodzie po brodę. Jako kobieta mam sposobność zobaczyć również tą część indyjskiej kultury, która jest niedostępna często nawet dla indyjskich mężczyzn.

środa, 7 sierpnia 2013

Emocje na granicy z Pakistanem

Dzień 4. Amritsar i przejście graniczne Wagah - Attari

Z samego rana wybraliśmy pociągiem do Amritsar wraz z ciocią Raj i wujkiem Shashi. Zmarł ktoś z jej dalszej rodziny i jadą na pogrzeb w to samo miejsce co my. Znów okazali niezastąpioną pomoc w objaśnieniu jak tu wszystko działa na dworcu. Z pociągu niejednokrotnie mieliśmy wgląd w najbiedniejsze części Indii. Prosta zabudowa, a w okół niewyobrażalny brud; stosy śmieci w podmokłych rowach - taki widok towarzyszył nam przez większość podróży. W Amritsar rozdzieliliśmy się z przyjazną hinduską parą i udaliśmy się w swoją stronę.

Do Amritsar dotarliśmy w miarę wcześnie więc zdążyliśmy zapisać się jeszcze na zorganizowaną wycieczkę do przejścia granicznego Wagah. Były nas dwa samochody; ja, Patrick Kanadyjczyk, dwie Brytyjki, jedno małżeństwo Hiszpanów, jedno Meksykańczyków i ojciec z synem, którzy też chyba mówili po hiszpańsku. Tak barwnym towarzystwem wyruszyliśmy do Mata Temple, świątyni dorzuconej gratisem do przejażdżki na granicę. Dziwaczna hinduska świątynia była plątaniną przejść, schodów, korytarzy, holi i balkonów. W maleńkim budynku był zorganizowany karkołomny labirynt, gdzie w niektórych momentach trzeba było chodzić na czworaka albo brodzić w wodzie aby przedostać się dalej. Przeszliśmy chyba z kilometr w ciasnym wnętrzu świątyni. Każdy dostał ciapkę na czoło i bardzo zdezorientowani udaliśmy się prosto na granicę - główną atrakcję dzisiejszego popołudnia.

Indyjski strażnik na granicy Wagah - Atari
Codziennie o zachodzie słońca na granicy z Pakistanem w Wagah - Attari odbywa się ceremonia zamknięcia przejścia granicznego. Przywieziono nas tu grubo za wcześnie, aby zająć miejsca w gęstym tłumie oczekującym na wydarzenie. Idealna okazja do integracji z grupą. Wszyscy byliśmy wyjątkowo rozbawieni tym co się działo dookoła nas. Znów zdezorientowani postanowiliśmy cierpliwie czekać razem z resztą tłumu - kobiety osobno i mężczyźni osobno. Wszędzie wałęsali się sprzedawcy wody, przekąsek, płyt CD, miliona innych rupieci; np. wachlarzy zrobionych z tych samych materiałów co pościel w Ikei. Jeden bardzo "uprzejmy" mężczyzna próbował nam wmówić, że wejście dla obcokrajowców jest gdzieś indziej i żebyśmy wyszły z kolejki, nie wiem co chciał przez to osiągnąć... Gnojek!

Na teren najpierw zostały wpuszczone kobiety. Znów pikacz, macanka i trzepanie kieszeni - można mieć przy sobie jedynie aparat, paszport i butelkę wody. Potem druga macanka i udałyśmy się do sektoru dla obcokrajowców. Facetom zajęło z dobrą godzinę, aby do nas dołączyć. Indyjskie kobiety też miały swój sektor, reszta miejsc na widowni została przeznaczona dla indyjskich mężczyzn.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Szaleństwo na ulicach Delhi

Dzień 3. Delhi

Dzień rozpoczęliśmy od planowania pociągów w biurze na stacji, gdzie obcokrajowcy mogą "swobodnie" kupić bilety. Nie wiem dlaczego działa to tak, a nie inaczej, ale już nie będę w to wnikać. Niestety w Indiach przejazdy pociągami trzeba planować z kilkudniowym wyprzedzeniem, co znacznie ogranicza to spontaniczność działania. Da się też kupić bilety na 24 godziny przed, ale jest to ryzykowne, bo może zabraknąć. Oczywiście są one droższe niż normalnie. Znalezienie tego biura (International Tourist Bureau) zajęło nam trochę. Gdyby nie to, że w Lonely Planet była informacja aby nie ufać nikomu na stacji, kto mówi że biuro jest już zamknięte, nie istnieje albo zostało przeniesione, to zajęłoby to nam cały dzień. Pierwsza osoba, którą spotkaliśmy uraczyła nas właśnie taką informacją i gdyby nie LP, to byśmy biegali po Delhi i szukali pośrednika biletów, którego nam polecił nieznajomy. Był przekonujący, to trzeba mu przyznać. Załatwiliśmy co trzeba i udaliśmy się dalej.

Lało dzisiaj jak z cebra, ale i tak postanowiliśmy wybrać się na zwiedzanie do Czerwonego Fortu (Red Fort). Jest to kompleks budowli z XVII wieku, który swoją nazwę zawdzięcza czerwonym ścianom. Budowla faktycznie jest imponująca i mimo deszczu super było się tu wybrać. Fakt, że dotarcie tutaj było bardzo stresujące, ponieważ wyjście z metra okupowali dość agresywni i namolni rikszarze, którzy za nic nie chcieli nam odpuścić. Do tego zbierało się ich coraz więcej. Czuliśmy się strasznie osaczeni i uciekaliśmy stamtąd gdzie popadnie. Idąc ulicą w stronę portu wmieszaliśmy się w intensywny ruch uliczny, gdzie Patrick Kanadyjczyk niemal stracił życie pod kołami autobusu. Ale się działo! Mega zestresowani dotarliśmy w końcu przed czerwoną budowlę. Znów macanka i trzepanie toreb. Najwyraźniej bardzo boją się tutaj zamachów w miejscach publicznych. 

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Kolory Indii: kobiece stroje

Dzien 2. Delhi

Mieszkamy u małżeństwa starszych Hindusów; mężczyzna nazywa się Shashi, a kobieta Raj (Radż). Stali się dla nas indyjską ciocią i wujkiem okazując nam ogromną gościnność i oferując nieopisaną pomoc w wielu sprawach. Ciocia Raj stopniowo wprowadza nas w świat indyjskich smaków, codziennie gotując przeróżne indyjskie potrawy, którym nie dorównują nawet te z najlepszych restauracji. Zaskoczyło mnie jak mało słynnego curry jedzą ludzie w Indiach. A wujek Shashi często podwozi nas do metra i pomaga się odnaleźć w delijskiej rzeczywistości.

Wieczory spędzamy z gospodarzami domu; faceci dyskutują o bardzo ważnych sprawach takich jak polityka czy ekonomia Indii, a my z Raj o sprawach na które mamy znacznie więcej wpływu. Dzisiaj hinduska ciocia zaznajomiła mnie z rodzajami kobiecych strojów, które codziennie rozweselają ten kraj. Oto one:


Churidar (po lewej) - tunika przypominająca sukienkę, leginsy i chustka nazywana dupatha (tak, tak dupa-ta;). Dupathę nosi się do wszystkich strojów oprócz sari.

Salwar Kamiz (po prawej) - ten strój trochę przypomina poprzedni. Różnią się się głównie rodzajem spodni. Te workowate nazywają się salwar, a tunika kamiz, stąd nazwa na ten typ ubrania: salwar kamiz. Oczywiście dupatha jest nieodłącznym elementem również i tego stroju. Właśnie tak ubiera się większość kobiet w Delhi.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Namaste, czyli witajcie Indie!

Dzień 1. Nowe Delhi

Po odespaniu podróży zebraliśmy się z Patrickiem Kanadyjczykiem i wyruszyliśmy w miasto. Tu czekało na nas pierwsze wyzwanie - metro. Najpierw stoi się w długiej kolejce - kobiety i mężczyźni osobno. Prześwietla się bagaż, a potem sprawdzają pikaczem czy nie ma się bomby - podobnie jak na lotnisku, ale dodatkowo jest jeszcze macanka na wszelki wypadek. Na szczęście kobiety sprawdzają kobiety, i do tego my jesteśmy osłonięte parawanem. Bardzo podoba mi się ten system podziału na płeć, ponieważ kobiet jest znacznie mniej w publicznych miejscach i wszystkie procedury idą szybciej. Podsumowując: prześwietlenie bagażu, pikacz, macanka, skasowanie karty i można ruszać dalej - na peron.

Tu dopiero zaczyna się szaleństwo, aż ciężko to opisać. Gęsto jak w chińskim metrze, ale ludzie znacznie agresywniej się pchają, co sprawia, że korzystanie z metra zamienia się w walkę o przetrwanie. Jak tylko otworzą się drzwi, na przejście nacierają dwie siły; z zewnątrz i z wewnątrz. Na szczęście w każdym metrze pierwszy wagon jest zarezerwowany wyłącznie dla kobiet. Spokojnie stojąc w niemal pustym kolorowym sektorze (kolorowy, bo kobiety noszą kolorowe stroje) obserwowałam jak Patrick ściska się wśród szarej masy mężczyzn kilka metrów dalej. Po wyjściu, kilka przystanków dalej, Patrick powiedział mi, że nie dziwi się, że kobiety mają osobny wagon, bo on sam czuł się zmolestowany; i fizycznie i psychicznie. Czasami mężczyzn jest tak dużo, że wlewają się do kobiecej części. Opanowaliśmy więc system, gdzie oboje wchodzimy przez mój wagon i stajemy na granicy tak, że jesteśmy obok siebie, ale zgodnie z obowiązującymi zasadami. Kobiety mogą korzystać ze wszystkich części, ale niewiele się na to decyduje podczas godzin szczytu.

sobota, 3 sierpnia 2013

Kierunek: Indie

Dzisiaj wylatuję do kraju słoni, przypraw, jogi i sari... Do kraju, który z niewiadomych powodów od lat przyciąga wszystkich swoim mistycyzmem. Do kraju, który mimo brudu i biedy potrafi tak zachwycić turystów.
 
Planowane lądowanie w Nowym Delhi o 3 nad ranem i przygoda się rozpocznie! Z ciekawostek dodam, że spotkam się tu z Patrickiem Kanadyjczykiem, którego poznałam rok temu w Tajlandii.

Na poniższej mapie znajdują się najciekawsze miejsca, które znalazłam po przeczytaniu stosów przewodników i milionów stron internetowych. Najchętniej odwiedziłabym każde najmniejsze miasteczko i każdą najmniejszą wioseczkę, o których przeczytałam, ale niestety trzeba było okroić listę do tych najciekawszych. Na niebiesko są zaznaczone miejsca, które planujemy odwiedzić, a zielone, to te które już na wstępie postanowiliśmy odpuścić. Oby udało się zobaczyć jak najwięcej z nich! W międzyczasie zahaczymy jeszcze o Bangladesz, gdzie jesteśmy zaproszeni na tradycyjne bengalskie wesele. Już nie mogę się doczekać!