niedziela, 29 lipca 2012

Na miejscu!

Właśnie dojechałam na miejsce. Z wizą nie było najmniejszego problemu. Nic nie sprawdzali, tylko przybili pieczątkę i załatwione. Tak lubię! Bez tego całego komunistycznego bulszitu, który jest obecny w Chinach na każdym kroku.

Podróż zaczęła się szczęśliwie. Dotarłam przed gate 5 min przed otwarciem. Gdyby nie przypadkowo poznany Niemiec Stefan, to pewnie bym się spóźniła. Tym razem chciałam wypróbować Maglev'a, czyli kolej magnetyczną, żeby się dostać na lotnisko. Ale pomieszały mi się przystanki w metrze i wysiadłabym 3 stacje za daleko. Na szczęście Stefan Niemiec też jechał na lotnisko i zgarnął mnie po drodze. Nie ma to jak uśmiech losu. Oby tak dalej:)

Maglev w sumie bez szału. Chciałam się przejechać 450 km/h, ale nie wiedziałam, że wieczorem jeździ wolniej, tylko 300 km/h, tyle co szybki pociąg. Trzeba będzie się wybrać jeszcze raz...

Sam lot (4h) przemęczył mnie bardziej niż myślałam, że zmęczy. Obok mnie siedział gruby Chinol i obleśnie chrapał przez większość lotu... A jak nie spał, to wypełniał jakieś druczki i cały czas smyrał mnie łokciem. Masakra... Obok mnie, po drugiej stronie, siedział Szwajcar Nicolas i dzielił ze mną trudy podróży:) Obok niego siedział następny rozkoszny Chinol, który cały czas głośno charał. Dokładnie tak, jak tylko Chińczycy to potrafią. (Zmora wszystkich białasów:) Fujjjj. Nicolas Szwajcar też mieszka w Szanghaju więc wymieniliśmy się numerami. Może nawet spotkamy się jeszcze w Bangkoku. Już tu był, to mógłby oprowadzić po mieście. Tanita Tajka będzie podróżować ze mną, ale nie po stolicy, bo ma tu biznes do rozkręcenia. A fajnie by było się z kimś poszwędać.

Ciekawe jest to, że już na lotnisku czuć, że jest się poza Chinami. Klimat inny, ludzie wyglądają inaczej i nigdzie nie ma moich ukochanych krzaków, tylko te śmieszne tajskie zawijasy. Nawiasem mówiąc, to chyba najładniejsze pismo jakie kiedykolwiek widziałam. Ale i tak będzie mi brakować chińskiego przez ten miesiąc.
Lotnisko w Bangkoku

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz