wtorek, 31 grudnia 2013

Od mechanika do mechanika...

Dzień 3. Hanoi

Cały dzisiejszy dzień spędziłam na poszukiwaniach rzetelnego motoru, który przynajmniej sprawia wrażenie, że da radę dotrzeć do Ho Chi Minh w jednym kawałku. Ostatecznie trafiłam do warsztatu prowadzonego przez grupę białasów, który wzbudzili moje zaufanie od pierwszego wejrzenia; prawdopodobnie kupię motor u nich. Dzisiaj odbyłam również jazdę próbną w centrum Hanoi i przeżyłam, co sugeruje, że z godnie z planem powinnam dożyć powrotu do Polski. Jeżeli chodzi o sam zakup maszyny, to przekładam go na później ponieważ rozważam jeszcze jedną wycieczkę, którą lepiej odbyć ze zorganizowaną grupą...

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Pierwsze kroki

Dzień 2. Hanoi

Gdzieś na starym mieście w Hanoi
Dzisiejszy dzień spędziłam szwendając się po stolicy Wietnamu wraz z grupą Australijczyków. Zdecydowanie najbardziej spodobała mi się stara dzielnica Hanoi (Old Quarter), gdzie labirynt wąskich uliczek przemierza nieskończona ilość skuterów, kobiety w słomkowych kapeluszach sprzedają najróżniejsze smakołyki, a turyści koczują w barach popijając świeżo ważone piwo.

Udaliśmy się również na spacer poza starą dzielnicę, ale niestety większość atrakcji turystycznych jest zamknięta w poniedziałek i udało nam się zwiedzić jedynie kilka miejsc. Dzień zakończyliśmy sjagonkową ucztą i wymęczeni padliśmy jak muchy.

niedziela, 29 grudnia 2013

Miasto-państwo

Dzień 1. Hong Kong

... czyli dynamiczne, pełne kontrastów, tętniące życiem miasto. Tu stare przeplata się z nowym, tradycyjne z nowoczesnym, tworząc jedyną w swoim rodzaju egzotyczną atmosferę tego miejsca. W centrum HK panuje ogromny ścisk; wieżowiec przy wieżowcu, a w środku miniaturowe pomieszczenia. Bloki oddzielają od siebie wąskie uliczki, po których kursują dwupiętrowe tramwaje i autobusy. Nawet skrawek przestrzeni się tu nie marnuje. Na wypełnionych neonowymi szyldami ulicach panuje charakterystyczna mieszanina zapachów z okolicznych sklepów, sklepików i restauracji. W centrum pełno jest luksusowych sklepów, przed którymi ustawiają się kolejki do wejścia! W mieście panuje istny szał zakupów. W centrach handlowych ludzie robią zakupy z walizkami!

sobota, 28 grudnia 2013

Kierunek: Wietnam

Święta, święta i po świętach, egzaminy napisane, wszystkie sprawy pozamykane, przyszedł więc czas na podbój kolejnego kraju na Dalekim Wschodzie. Tym razem przyszła kolej na Wietnam! Plan podróży jest następujący: jutro krótka wizyta w Hong Kongu, potem przelot do Hanoi, czyli stolicy, gdzie zamierzam spędzić Nowy Rok. Potem krótka wizyta w górach na północy kraju, skąd rozpocznie się wyprawa na południe aż do Ho Chi Minh, czyli dawnego Sajgonu. Na mapie poniżej widać zaznaczone najciekawsze miejsca do zwiedzenia. (Po kliknięciu na znaczniki pojawia się krótki opis wraz ze zdjęciami.) Ciekawe do których z nich uda mi się dotrzeć przez kolejny miesiąc. Coś czuję, że czeka mnie moc wrażeń wśród 90 milionów Wietnamczyków.

piątek, 6 grudnia 2013

Zanieczyszczenie

Zanieczyszczenie powietrza w Szanghaju sięgnęło dziś historycznego zenitu wybijając się poza skalę AQI z wynikiem 509. AQI, czyli Air Quality Index, to indeks jakości powietrza ustanowiony przez amerykański rząd i używany do pomiarów na całym świecie. Jest to najgorszy wynik jaki zanotowano odkąd zaczęto tu monitorować poziom zanieczyszczenia. W ciągu kilku dni zrobiło się tu gorzej niż w Pekinie, gdzie od dawna jest dramat. Obecny stan powietrza można sprawdzić tutaj.

W ostatnich dniach powietrze wyraźnie się pogorszyło, ale nie było jeszcze tak źle. Kiedy wyjrzałam przez okno nad ranem, okazało się, że jedyne co dzisiaj będzie mi dane zobaczyć to gęsta szarobura masa przesłaniająca sąsiednie budynki. Jak bardzo jest źle uświadomiłam sobie dopiero, kiedy wyszłam na ulicę i zobaczyłam, że wszyscy noszą maski. Wszyscy! No i rozpoczął się rajd po aptekach... W większości maski zostały już całkowicie wykupione. Jeżeli coś zostało, to jedynie dziecięce rozmiary, albo jednorazówki. Z pozostałości przedsiębiorcze sprzedawczynie skompletowały seciki: maseczka, krople do oczu oraz spray do czyszczenia nosa. Biznes nigdy nie śpi. A już na pewno nie w Chinach! 

niedziela, 1 grudnia 2013

Shanghai International Marathon 2013

Dzisiaj odbył się 14sty Szanghajski Maraton. Wystartowałam na pół dystansu i właśnie dochodzę do siebie. Ach! Czuję, że żyję! Wszystkie cele osiągnięte: dobiegłam do mety poniżej 2 godzin, bez kontuzji, bez zatrzymywania i do tego jeszcze odstawiłam kumpli z roku! 

Co za przeżycie! Polecam wszystkim wziąć udział w takiej imprezie chociaż raz w życiu. Podobno w tym roku w biegu wzięło udział ponad 35,000 uczestników (dane potrzebuję jeszcze potwierdzić:)! Na starcie radosny tłum rozgrzewał się przy dźwiękach skocznej muzyki, a dookoła panowała wibrująca atmosfera wyczekiwania. Jeszcze tylko dumny hymn Republiki Ludowej Chin i STARTUJEMY! 

Tak tu było tłoczno! Start odbył się na Bundzie.

sobota, 17 sierpnia 2013

Imprezowe zmęczenie

Dzień 14. Dhaka

Przed południem mama panny młodej zabrała nas na obrzeża Dhaki aby popływać łódką. Bardzo nam się to spodobało gdyż była to relatywnie spokojna odskocznia od obłędu panującego w centrum. Mała tradycyjna łódka delikatnie kołysała nas podczas, gdy mama panny młodej opowiadała nam o swoim dzieciństwie, o tym jak rozwija się Bangladesz, jak w niektórych rejonach wciąż podróżuje się jedynie łodziami oraz o tym jak bardzo różni się ich życie w Kanadzie od tego, które prowadzili tutaj.

Wieczór spędziliśmy na weselu. To już ostatnia impreza. Na szczęście, bo łatwo wyczuć ogólno panujące zmęczenie zarówno pary młodej, jak i ich rodzin oraz reszty gości. Była to zdecydowanie najnudniejsza uroczystość ze wszystkich. Ślubne rytuały zostały już dopełnione, więc tego wieczoru zaserwowany został jedynie wystawny posiłek oraz (jak zwykle) kilkugodzinna sesja z parą młodą. Zastanawia mnie jak oni spędzali te wszystkie przyjęcia przed wynalezieniem aparatów cyfrowych...? 

piątek, 16 sierpnia 2013

O stolicy Bangladeszu

Dzień 13. Dhaka

Nareszcie dzień bez imprez, ceremonii i salonów kosmetycznych - czas zwiedzić Dhakę! Bangladesz to kraj rzek (mają ich ponad 700!), strajków (wczoraj skończył się już drugi od czasu naszego przyjazdu) i najniebezpieczniejszego ruchu ulicznego jaki kiedykolwiek widziałam! 

Mama Tasfii nazywa Bangladesz prawdziwą Azją. "Nie jakieś tam rozwinięte Chiny. Tu doświadczycie prawdziwej Azji!", mówiła. I faktycznie tak było. Ludzie jeżdżą tu na wszystkim, co ma kółka. Przy takiej gęstości zaludnienia (45,000 ludzi/km²), korki są tu strasznym problemem. Komunikacja miejska jest tak przepełniona, że wszystkie rozklekotane autobusy mają zamontowane drabiny na dach. Przy drogach rosną drzewa, więc pasażerowie muszą uważać, aby nie zostać na przypadkowej gałęzi. Do tego autobusy nie stają na przystankach (chyba, że akurat utkną w korku); ludzie wskakują i zeskakują, kiedy kierowca zwalnia w pobliżu. Wszędzie pełno kolorowo zdobionych ryksz, które z niebywałą zwinnością lawirują pomiędzy innymi pojazdami. Większość aut ma zamontowane specjalne wzmocnienia na zderzakach; stłuczki to tutaj codzienność. Z tego samego powodu tuk tuki są dodatkowo obudowane, aby chronić pasażerów. Podróżujący na dachach pociągów przejeżdżających przez miasto, to absolutna norma (wbrew pozorom w Indiach tego nie widzieliśmy). Oczywiście nie muszę wspominać, że cała kotłująca się plątanina trąbi na potęgę. Dokładnie tak wyglądają ulice Dhaki.

czwartek, 15 sierpnia 2013

Ceremonia ślubna

Dzień 12. Dhaka

o tej pory zdecydowanie najbardziej wystawne przyjęcie to ceremonia ślubna. Tym razem zostało zaproszonych ponad 800 osób! Cała sala przyozdobiona złotym kolorem, suto zastawione stoły, strojnie ubrane tłumy gości. Przepych, przepych i jeszcze raz przepych!

Rodzina panny młodej przybyła na miejsce jako pierwsza aby przygotować "bramkę" dla rodziny pana młodego. Zgodnie z tradycją Tanvi pan młody musiał wkupić się w łaski drugiej rodziny kilkoma workami pieniędzy. Było dużo śmiechu, przekomarzania i żartów, aż w końcu wstęga została przecięta i pan młody został wpuszczony do środka. 

Pan młody to ten w turbanie. Mężczyzna obok niego trzyma worek pieniędzy, którym przekupuje rodzinę panny młodej.

środa, 14 sierpnia 2013

Ślub w domowym zaciszu

Dzień 11. Dhaka

Mehndi - tatuaże z henny.
Z rana zaliczyłam dzisiaj kolejną wizytę w parlor, czyli bengalskim salonie piękności. Tym razem robiłyśmy tatuaże z henny zwane mehndi; panna młoda czerwone, a ja i jej siostra czarne. Z fascynacją obserwowałam jak kwieciste wzory rozrastają mi się na rękach; podobne esy floresy zdobią również wewnętrzną stronę moich dłoni. Tak mi się to spodobało, że aż zaczęłam na poważnie rozważać prawdziwy tatuaż! Mehndi panny młodej jest znacznie bardziej skomplikowane; nałożenie go trwało ponad godzinę! Biedna Tasfia spędzi pół życia u kosmetyczki... W sumie, jestem pewna, że ja sama spędzę mniej czasu w salonie piękności przed swoim własnym ślubem; już powoli mam dość, a tu jeszcze dwie imprezy!

Dzisiejszego wieczoru my mamy wolne, ale para młoda i ich rodziny nie. To właśnie dzisiaj odbyło się podpisanie dokumentów, czyli według prawa oraz tradycji faktyczny moment zawarcia małżeństwa. Tasfia oraz Tanvi (para młoda) postanowili, że ta najważniejsza ceremonia odbędzie się z w domowym zaciszu, z dala od setek gości. Zaproszona została wyłącznie najbliższa rodzina oraz znajomi, więc nie braliśmy w niej udziału. Na szczęście istnieje Facebook i można co nieco podejrzeć...

wtorek, 13 sierpnia 2013

Haldi pana młodego

Dzień 10. Dhaka

Druga impreza ślubna, haldi pana młodego. Tym razem w centrum uwagi jest Tanvi, narzeczony Tasfii. To również jego rodzina jest dzisiaj odpowiedzialna za organizację przyjęcia. Szczerze mówiąc oba haldi były niemal identyczne, łącznie z jedzeniem i dekoracją. Największa różnica to taka, że przewodni kolor strojów gospodarzy to ciemny fioletowy, a nie na zielony. Oczywiście nastąpiła zamiana ról; to rodzina Tasfii przyniosła prezenty; słodycze, przekąski, materiały, itp, oraz oczywiście jego ślubne szaty, a rodzina pana młodego obsypywała nas na wejściu kolorowymi papierkami. Jego ceremonia wyglądała dokładnie tak, samo jak jej. Musiał cierpliwie siedzieć na scenie przez kilka godzin, podczas gdy wszyscy goście podchodzili po kolei, aby wysmarować go żółtą pastą, nakarmić i zrobić sobie z nim zdjęcie. Jego cierpliwość wyczerpała się znacznie szybciej niż Tasfii i łatwo było zauważyć, że najchętniej zszedłby ze sceny już po pierwszych 25 minutach.

Zarówno ja, jak i Patrick Kanadyjczyk poznaliśmy pana młodego dopiero dzisiaj. Tanvi Bengalczyk wydaje się być bardzo zabawną i przyjazną osobą. Bardzo nalegał, żeby pomóc mu z jedzeniem i tak też zrobiliśmy. Na zdjęciu poniżej Patrick podjada przekąski pana młodego :D

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Haldi panny młodej

Dzień 9. Dhaka

Haldi panny młodej to pierwsza uroczystość ślubna. Biorą w niej udział wszyscy oprócz pana młodego, który dzisiaj ma wolne. Tasfia Panna Młoda i jej narzeczony postanowili okroić program swojego ślubu do "jedynie" 4 imprez dla gości, plus jeszcze jednej tylko dla najbliższej rodziny oraz jeszcze "tylko" kilka zwyczajowych tradycji. Łącznie wszystko zajmie ponad tydzień!

Stragan z kwiatami, na którym kupiłyśmy biżuterię.
Mama Tasfii odebrała mnie dzisiaj rano i razem pojechałyśmy po biżuterię ze świeżych kwiatów. Z reguły kobiety zakładają ją właśnie na haldi panny młodej. Następnie udałyśmy się do parlor, czyli tutejszego odpowiednika salonu kosmetycznego. Miejsce jest zorganizowane w zaskakujący sposób; każdy pokój ma osobne przeznaczenie - jeden do robienia makijażu, jeden do fryzur, jeden od tatuaży z henny, jeden do wiązania sari, itp. Dodatkowo, mężczyźni mają tu absolutny zakaz wstępu, gdyż kobiety chodzą tu w bieliźnie od sari (specjalna bluzka i spódnica noszone pod spód), a muzułmanki ściągają chusty do niektórych zabiegów. (Bangladesz to kraj muzułmański.) Wzbudzam tu wyjątkowe zainteresowanie, gdyż w tym kraju nie ma turystów, a jak już są, to na pewno nie przychodzą do salonu piękności.

niedziela, 11 sierpnia 2013

Kierunek: Bangladesz

Dzień 8. Dhaka

Dzisiaj wylot do Dhaki, stolicy Bangladeszu, na ślub znajomej Patricka. Jesteśmy zszokowani danymi statystycznymi kraju. Okazuje się, że w tym małym państwie żyje ponad 150 mln ludzi, a gęstość zaludnienia Dhaki to 45,000 osób na 1km² (dane z Wikipedii). Czy to w ogóle jest możliwe?! Wygląda na to, że czeka nas moc wrażeń! Tasfia Bengalka (ta, która wychodzi za mąż) powiedziała, że dobrze, że widzieliśmy Indie przed przyjazdem tutaj, to łatwiej to zniesiemy:)

sobota, 10 sierpnia 2013

Zmora fotografii

Dzień 7. Nowe Delhi.

Dzisiaj wybraliśmy się do Qutub Minar (Qutab Minar). Jest to minaret wzniesiony jako część pierwszego meczetu w Indiach. Niestety szybko stąd uciekaliśmy, gdyż ściągaliśmy na siebie tyle uwagi, że nie dało się nic na spokojnie zobaczyć. Chyba z 15 osób pytało się o zdjęcia w ciągu pierwszych 5 minut od wejścia na teren świątyni. Ruiny podziwiać, a nie z białasami sobie zdjęcia robić! ;) W końcu zasłoniłam chustą i włosy i twarz, co trochę pomogło, ale i tak snuli się za nami jak cienie. Stwierdziliśmy, że mamy dość i udaliśmy się do hinduskiej świątyni. Tu znowu okazało się, że jest tyle odwiedzających, że musimy czekać w kolejce 2.5 godziny aby wejść się do środka. Zrezygnowaliśmy. Szczególnie że Patricka Kanadyjczyka dopadło widmo konsekwencji indyjskiego jedzenia...

Dzisiaj odpoczniemy przed jutrzejszym wylotem do Bangladeszu. Zostaliśmy zaproszeni na ślub Tasfii Bengalki, znajomej Patricka. Wszystkie ceremonie łącznie zajmą aż 5 dni, więc jest na co zbierać siły!
 

piątek, 9 sierpnia 2013

czwartek, 8 sierpnia 2013

Jak w krainie z indyjskiej bajki

Dzień 5. Amritsar

Dzisiaj ponownie wybraliśmy się do Złotej Świątyni (Golden Temple), głównego miejsca kultu Sikhów. (Sikhizm - religia powstała w XV wieku w północnych Indiach.) Za dnia widok jest równie fantastyczny jak nocą. Może złota część nie jest tak pięknie podświetlona, ale za to nieskazitelna biel otaczających ją budynków wyjaskrawia barwne indyjskie stroje. Stanowi to ogromny kontrast z brudem i szarością, które panują na zewnątrz - to tak jakby nagle przenieść się do nieznanej krainy z indyjskiej bajki. Egzotyczną atmosferę tworzyła również głośna indyjska muzyka, która rozbrzmiewała z głośników w każdym, nawet najodleglejszym zakątku świątyni.

Złota Świątynia nocą
Wierni przyjęli nas dzisiaj z wyjątkową życzliwością. Spędziliśmy tu chyba pół dnia obserwując wszystko co się dzieje dookoła. W dzień znacznie więcej osób kąpie się w świętej wodzie, choć są też i tacy, którzy moczą tylko stopy. Kobiety mają osobne budynki, gdzie mogą swobodnie zanurzyć się całe,  ponieważ są osłonięte od niechcianych spojrzeń mężczyzn. Z jakiegoś powodu były dwie takie łaźnie; jedna duża pusta, a druga mała i pełna. Czemu tak, nie wiem, ale w tej mniejszej kobiety faktycznie rozbierały się całkowicie i zanurzały w wodzie po brodę. Jako kobieta mam sposobność zobaczyć również tą część indyjskiej kultury, która jest niedostępna często nawet dla indyjskich mężczyzn.

środa, 7 sierpnia 2013

Emocje na granicy z Pakistanem

Dzień 4. Amritsar i przejście graniczne Wagah - Attari

Z samego rana wybraliśmy pociągiem do Amritsar wraz z ciocią Raj i wujkiem Shashi. Zmarł ktoś z jej dalszej rodziny i jadą na pogrzeb w to samo miejsce co my. Znów okazali niezastąpioną pomoc w objaśnieniu jak tu wszystko działa na dworcu. Z pociągu niejednokrotnie mieliśmy wgląd w najbiedniejsze części Indii. Prosta zabudowa, a w okół niewyobrażalny brud; stosy śmieci w podmokłych rowach - taki widok towarzyszył nam przez większość podróży. W Amritsar rozdzieliliśmy się z przyjazną hinduską parą i udaliśmy się w swoją stronę.

Do Amritsar dotarliśmy w miarę wcześnie więc zdążyliśmy zapisać się jeszcze na zorganizowaną wycieczkę do przejścia granicznego Wagah. Były nas dwa samochody; ja, Patrick Kanadyjczyk, dwie Brytyjki, jedno małżeństwo Hiszpanów, jedno Meksykańczyków i ojciec z synem, którzy też chyba mówili po hiszpańsku. Tak barwnym towarzystwem wyruszyliśmy do Mata Temple, świątyni dorzuconej gratisem do przejażdżki na granicę. Dziwaczna hinduska świątynia była plątaniną przejść, schodów, korytarzy, holi i balkonów. W maleńkim budynku był zorganizowany karkołomny labirynt, gdzie w niektórych momentach trzeba było chodzić na czworaka albo brodzić w wodzie aby przedostać się dalej. Przeszliśmy chyba z kilometr w ciasnym wnętrzu świątyni. Każdy dostał ciapkę na czoło i bardzo zdezorientowani udaliśmy się prosto na granicę - główną atrakcję dzisiejszego popołudnia.

Indyjski strażnik na granicy Wagah - Atari
Codziennie o zachodzie słońca na granicy z Pakistanem w Wagah - Attari odbywa się ceremonia zamknięcia przejścia granicznego. Przywieziono nas tu grubo za wcześnie, aby zająć miejsca w gęstym tłumie oczekującym na wydarzenie. Idealna okazja do integracji z grupą. Wszyscy byliśmy wyjątkowo rozbawieni tym co się działo dookoła nas. Znów zdezorientowani postanowiliśmy cierpliwie czekać razem z resztą tłumu - kobiety osobno i mężczyźni osobno. Wszędzie wałęsali się sprzedawcy wody, przekąsek, płyt CD, miliona innych rupieci; np. wachlarzy zrobionych z tych samych materiałów co pościel w Ikei. Jeden bardzo "uprzejmy" mężczyzna próbował nam wmówić, że wejście dla obcokrajowców jest gdzieś indziej i żebyśmy wyszły z kolejki, nie wiem co chciał przez to osiągnąć... Gnojek!

Na teren najpierw zostały wpuszczone kobiety. Znów pikacz, macanka i trzepanie kieszeni - można mieć przy sobie jedynie aparat, paszport i butelkę wody. Potem druga macanka i udałyśmy się do sektoru dla obcokrajowców. Facetom zajęło z dobrą godzinę, aby do nas dołączyć. Indyjskie kobiety też miały swój sektor, reszta miejsc na widowni została przeznaczona dla indyjskich mężczyzn.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Szaleństwo na ulicach Delhi

Dzień 3. Delhi

Dzień rozpoczęliśmy od planowania pociągów w biurze na stacji, gdzie obcokrajowcy mogą "swobodnie" kupić bilety. Nie wiem dlaczego działa to tak, a nie inaczej, ale już nie będę w to wnikać. Niestety w Indiach przejazdy pociągami trzeba planować z kilkudniowym wyprzedzeniem, co znacznie ogranicza to spontaniczność działania. Da się też kupić bilety na 24 godziny przed, ale jest to ryzykowne, bo może zabraknąć. Oczywiście są one droższe niż normalnie. Znalezienie tego biura (International Tourist Bureau) zajęło nam trochę. Gdyby nie to, że w Lonely Planet była informacja aby nie ufać nikomu na stacji, kto mówi że biuro jest już zamknięte, nie istnieje albo zostało przeniesione, to zajęłoby to nam cały dzień. Pierwsza osoba, którą spotkaliśmy uraczyła nas właśnie taką informacją i gdyby nie LP, to byśmy biegali po Delhi i szukali pośrednika biletów, którego nam polecił nieznajomy. Był przekonujący, to trzeba mu przyznać. Załatwiliśmy co trzeba i udaliśmy się dalej.

Lało dzisiaj jak z cebra, ale i tak postanowiliśmy wybrać się na zwiedzanie do Czerwonego Fortu (Red Fort). Jest to kompleks budowli z XVII wieku, który swoją nazwę zawdzięcza czerwonym ścianom. Budowla faktycznie jest imponująca i mimo deszczu super było się tu wybrać. Fakt, że dotarcie tutaj było bardzo stresujące, ponieważ wyjście z metra okupowali dość agresywni i namolni rikszarze, którzy za nic nie chcieli nam odpuścić. Do tego zbierało się ich coraz więcej. Czuliśmy się strasznie osaczeni i uciekaliśmy stamtąd gdzie popadnie. Idąc ulicą w stronę portu wmieszaliśmy się w intensywny ruch uliczny, gdzie Patrick Kanadyjczyk niemal stracił życie pod kołami autobusu. Ale się działo! Mega zestresowani dotarliśmy w końcu przed czerwoną budowlę. Znów macanka i trzepanie toreb. Najwyraźniej bardzo boją się tutaj zamachów w miejscach publicznych. 

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Kolory Indii: kobiece stroje

Dzien 2. Delhi

Mieszkamy u małżeństwa starszych Hindusów; mężczyzna nazywa się Shashi, a kobieta Raj (Radż). Stali się dla nas indyjską ciocią i wujkiem okazując nam ogromną gościnność i oferując nieopisaną pomoc w wielu sprawach. Ciocia Raj stopniowo wprowadza nas w świat indyjskich smaków, codziennie gotując przeróżne indyjskie potrawy, którym nie dorównują nawet te z najlepszych restauracji. Zaskoczyło mnie jak mało słynnego curry jedzą ludzie w Indiach. A wujek Shashi często podwozi nas do metra i pomaga się odnaleźć w delijskiej rzeczywistości.

Wieczory spędzamy z gospodarzami domu; faceci dyskutują o bardzo ważnych sprawach takich jak polityka czy ekonomia Indii, a my z Raj o sprawach na które mamy znacznie więcej wpływu. Dzisiaj hinduska ciocia zaznajomiła mnie z rodzajami kobiecych strojów, które codziennie rozweselają ten kraj. Oto one:


Churidar (po lewej) - tunika przypominająca sukienkę, leginsy i chustka nazywana dupatha (tak, tak dupa-ta;). Dupathę nosi się do wszystkich strojów oprócz sari.

Salwar Kamiz (po prawej) - ten strój trochę przypomina poprzedni. Różnią się się głównie rodzajem spodni. Te workowate nazywają się salwar, a tunika kamiz, stąd nazwa na ten typ ubrania: salwar kamiz. Oczywiście dupatha jest nieodłącznym elementem również i tego stroju. Właśnie tak ubiera się większość kobiet w Delhi.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Namaste, czyli witajcie Indie!

Dzień 1. Nowe Delhi

Po odespaniu podróży zebraliśmy się z Patrickiem Kanadyjczykiem i wyruszyliśmy w miasto. Tu czekało na nas pierwsze wyzwanie - metro. Najpierw stoi się w długiej kolejce - kobiety i mężczyźni osobno. Prześwietla się bagaż, a potem sprawdzają pikaczem czy nie ma się bomby - podobnie jak na lotnisku, ale dodatkowo jest jeszcze macanka na wszelki wypadek. Na szczęście kobiety sprawdzają kobiety, i do tego my jesteśmy osłonięte parawanem. Bardzo podoba mi się ten system podziału na płeć, ponieważ kobiet jest znacznie mniej w publicznych miejscach i wszystkie procedury idą szybciej. Podsumowując: prześwietlenie bagażu, pikacz, macanka, skasowanie karty i można ruszać dalej - na peron.

Tu dopiero zaczyna się szaleństwo, aż ciężko to opisać. Gęsto jak w chińskim metrze, ale ludzie znacznie agresywniej się pchają, co sprawia, że korzystanie z metra zamienia się w walkę o przetrwanie. Jak tylko otworzą się drzwi, na przejście nacierają dwie siły; z zewnątrz i z wewnątrz. Na szczęście w każdym metrze pierwszy wagon jest zarezerwowany wyłącznie dla kobiet. Spokojnie stojąc w niemal pustym kolorowym sektorze (kolorowy, bo kobiety noszą kolorowe stroje) obserwowałam jak Patrick ściska się wśród szarej masy mężczyzn kilka metrów dalej. Po wyjściu, kilka przystanków dalej, Patrick powiedział mi, że nie dziwi się, że kobiety mają osobny wagon, bo on sam czuł się zmolestowany; i fizycznie i psychicznie. Czasami mężczyzn jest tak dużo, że wlewają się do kobiecej części. Opanowaliśmy więc system, gdzie oboje wchodzimy przez mój wagon i stajemy na granicy tak, że jesteśmy obok siebie, ale zgodnie z obowiązującymi zasadami. Kobiety mogą korzystać ze wszystkich części, ale niewiele się na to decyduje podczas godzin szczytu.

sobota, 3 sierpnia 2013

Kierunek: Indie

Dzisiaj wylatuję do kraju słoni, przypraw, jogi i sari... Do kraju, który z niewiadomych powodów od lat przyciąga wszystkich swoim mistycyzmem. Do kraju, który mimo brudu i biedy potrafi tak zachwycić turystów.
 
Planowane lądowanie w Nowym Delhi o 3 nad ranem i przygoda się rozpocznie! Z ciekawostek dodam, że spotkam się tu z Patrickiem Kanadyjczykiem, którego poznałam rok temu w Tajlandii.

Na poniższej mapie znajdują się najciekawsze miejsca, które znalazłam po przeczytaniu stosów przewodników i milionów stron internetowych. Najchętniej odwiedziłabym każde najmniejsze miasteczko i każdą najmniejszą wioseczkę, o których przeczytałam, ale niestety trzeba było okroić listę do tych najciekawszych. Na niebiesko są zaznaczone miejsca, które planujemy odwiedzić, a zielone, to te które już na wstępie postanowiliśmy odpuścić. Oby udało się zobaczyć jak najwięcej z nich! W międzyczasie zahaczymy jeszcze o Bangladesz, gdzie jesteśmy zaproszeni na tradycyjne bengalskie wesele. Już nie mogę się doczekać!

niedziela, 16 czerwca 2013

Liebster Award

Serdecznie dziękuję autorowi bloga Dzień Dobry Hanoi za wyróżnienie Liebster Award. Jest to nagroda dla młodych blogów i ma za zadanie pomoc w ich promocji. Zgodnie z zasadami, najpierw osoba nominowana odpowiada na 11 pytań zadane przez Wyróżniającego, a następnie zadaje 11 pytań kolejnym 11 wyróżnionym przez siebie początkującym bloggerom.
Oto moje odpowiedzi:

1. Leżenie na plaży czy łażenie po górach?
- Łażenie po plaży.

2. Wielka metropolia czy mniejsze miasteczko?
- Wielka metropolia, najlepiej Szanghaj ;)

3. Częste zmiany czy zapuszczanie korzeni w jednym miejscu?
- Zmiany! Ale znowu nie za często...

4. Jakiej polskiej potrawy najbardziej Ci brakuje?
- Białego sera! 
PS. No i jeszcze pierogów ruskich (zawsze brzmią tak polsko;) Najlepiej ze śmietaną i ketchupem.

5. Czy z urlopu w Polsce przywozisz ze sobą flaszkę wódki?
- Obowiązkowo Żubrówkę!

6. Czy zdarza Ci się przeklinać po polsku w miejscu publicznym (poza Polską:)
- Przecież nikt i tak nie rozumie ;)

7. Czy ludzie się na Ciebie gapią?
- Ciągle!

8. Czy to lubisz?
- Nienawidzę! Staram się nie zwracać na to uwagi, ale jak mam dość, to farbuję włosy i czuję się prawie niewidzialna :D

9. Jaka była podstawowa motywacja do założenia bloga?
- Musiałam dać  upust swojej desperacji podczas szukania nowego mieszkania (Skośnym Okiem: Mieszkanie) Och! Nawet nie przypominajcie..

10. Co robisz gdy weny i tematów brak?
- Szukam inspiracji w internecie.

11. Czy chciała rzucić wszystko i wrócić do kraju na stałe???
- Nie teraz. Ledwo co rzuciłam wszystko w Polsce ;)

czwartek, 6 czerwca 2013

Życie codzienne w Chinach

chińśka flaga życie codzienne w chinachCzęsto ludzie pytają mnie jak wygląda życie codzienne w Chinach. Temat rzeka. Wiele osób napisało książkę starając się odpowiedzieć na to pytanie. Ja jednak podjęłam wyzwanie i dzisiaj postaram się przybliżyć Wam chińską (nie)codzienność w telegraficznym skrócie:

Zaraz po przyjeździe do Chin:
  1. Ruch tutaj to istne szaleństwo! Masz problem z przejściem przez pasy. Za każdym razem kiedy ci się to udaje, czujesz się jakbyś wygrał walkę na śmierć i życie. Poco im światła, skoro bez względu na kolor zawsze coś próbuje mnie rozjechać? Taksówce niemal się to udało już 2 razy w ciągu pierwszych 24 godzin od przyjazdu do Chin, a to dopiero początek! Nadciągające zewsząd chmary trąbiących skuterów nieodparcie przypominają ci atak gigantycznej szarańczy, a najbardziej ze wszystkiego przerażają cię autobusy, które przemieszczają się po mieście jak czołgi. 
  2. Czy oni kiedyś przestają trąbić?
  3. Nie korzystasz z transportu publicznego, bo po przeliczeniu na złotówki taksówki kosztują grosze. Korzystasz jedynie z metra, i to tak często jak możesz - nowoczesne no i wszędzie można się dostać tak szybko i wygodnie! Tłok traktujesz jako atrakcję.
  4. Jak tu tanio!
  5. Jedzenie jest tu pysze i tanie! możesz jeść chińszczyznę do końca życia. Niestety, widmo laduzi (rewolucje żołądkowe) dopada cię już pierwszego tygodnia.
  6. Gdzie się podziały chińskie dzieci? Do tej pory spotykasz tylko te najmniejsze, które mają rozcięcie w spodenkach i robią gdzie popadnie jak małe pieski. Ohyda!
  7. Wszyscy wyglądają tak samo! Ciężko Ci rozróżnić kobietę od mężczyzny, w dodatku wszyscy są strasznie brzydcy. I gdzie się podziali chińscy seniorzy?
  8. Mężczyźni wyglądają bardzo zniewieściale, podejrzewasz, że znaczna część męskiej populacji to homoseksualiści. Jeżeli jesteś mężczyzną na pewno zastanawiasz się gdzie podziały się te wszystkie piękne Azjatki?
  9. Oni tu chodzą w piżamach po ulicy!
  10. Rozpoczynasz naukę chińskiego, jednak nie idzie ci tak łatwo. Wszystkie słowa brzmią tak samo, wszystkie znaki wyglądają identycznie, a tonów nawet nie próbujesz zapamiętać. Mimo ogromnych wysiłków, żaden Chińczyk nie rozumie cię na ulicy. Bardzo szybko zaczynasz podejrzewać, że tego języka po prostu nie da się nauczyć.
  11. Wszystkie weekendy i święta wykorzystujesz na zwiedzanie. 
  12. Prośby Chińczyków czy mogą zrobić ci zdjęcie traktujesz jako atrakcję.

niedziela, 26 maja 2013

Liu Bolin - człowiek, który się schował

Chińczyk Liu Bolin artysta sztuka kamuflażu
Tym razem Liu Bolin pozstanowił zniknąć w warzywniaku
Liu Bolin (刘勃麟) to Chińczyk o bardzo niecodziennym hobby. Jego pasja to sztuka kamuflażu. Człowiek kameleon własnoręcznie przygotowuje przebranie, a następnie, podobnie jak na zdjęciu powyżej, perfekcyjnie wtapia się w otoczenie. Nic więc dziwnego, że szybko stał się rozpoznawalny jako "The Invisible Man", czyli Niewidzialny Człowiek. Niecodzienne fotografie artysty cieszą się szerokim uznaniem nie tylko w Chinach, ale także za granicą. Jego najsłynniejsze prace pochodzą z serii zatytułowanej Hiding in the City i zostały zaprezentowane na wystawach na całym świecie.

czwartek, 23 maja 2013

Polityka jednego dziecka: fakty i mity

Postanowiłam poruszyć to zagadnienie, ponieważ zauważyłam, że w polskim internecie panuje wiele niejasności na ten temat.

Zacznę więc od początku. Wszystko zaczęło się w 1979 roku, kiedy polityka jednego dziecka została wprowadzona, aby spowolnić przyrost naturalny poprzez regulacje dotyczące zakładania rodziny. Zbiór przepisów odnosi się do liczebności rodziny, wieku w którym można zawrzeć ślub oraz odstępu pomiędzy rodzonymi się dziećmi, jeśli dozwolone jest więcej niż jedno dziecko. Dokładne zasady polityki są bardzo skomplikowane i różnią się ze względu na miejsce zamieszkania oraz kilka innych czynników. Postaram się jednak przybliżyć generalne założenia z odpowiednim zagłębieniem się w szczegóły, które często są  pomijane w polskich artykułach krytykujących chiński rząd. 

Nazwa "jednego dziecka" jest dość myląca, gdyż tak restrykcyjne ograniczenia odnoszą się jedynie do mniejszości chińskiej populacji zamieszkującej tereny zurbanizowane oraz do pracowników rządowych (łącznie około 30% populacji Chin). Dodatkowo, są od tego pewne ustępstwa. Pary mogą mieć więcej niż jedno dziecko jeżeli: 
(1) pierwsze jest inwalidą, lub jest w jakikolwiek inny sposób upośledzone,
(2) rodzice (zarówno kobieta, jak i mężczyzna) pracują w miejscach wysokiego ryzyka, np. w kopalni
(3) rodzice (znów, oboje) pochodzą z jednodzietnych rodzin (jedynie w niektórych rejonach Chin).

piątek, 3 maja 2013

Chińska logika

Znalezione ostatnio na Facebooku jednego z moich znajomych (w wolnym tłumaczeniu):
Oto co mnie dzisiaj spotkało... Wchodzę na siłownię, a pani na recepcji mówi: "Przepraszam, ale nie możesz dzisiaj wejść, ponieważ skończył ci się karnet." Więc mówię do niej "ok, to może odnowię go teraz?" Kobieta mi na to że: "oczywiście, ale musisz pójść na górę żeby to zrobić". "Nie ma problemu" i skierowałem się w stronę schodów. "CZEKAJ! Nie możesz wejść na górę, bo skończył ci się karnet!" Pytam się jej jak więc mam go odnowić skoro nie mogę wejść na górę? Zatkało ją na 2 minuty, po czym zaproponowała żebym przyszedł jutro. Na co ja do niej, że dlaczego jutro? I wtedy popatrzyła na monitor komputera i powiedziała: "Oh, przepraszam. Twój karnet jest ważny jeszcze 2 tygodnie."

sobota, 13 kwietnia 2013

Zawody: Etap 2. Dzień 2

Dzisiaj przeskoczyliśmy na 3 miejsce. Głównie dzięki koszykówce, gdyż miksowanie tradycyjnych sportów chińskich ze śpiewem i tańcem znów niezbyt urzekło sędziów. Fudan University za to spadł na 2 miejsce, co w końcu przytarło im nosa. I dobrze, bo już miałam ich trochę dość. Wyniki w czołówce w klasyfikacji generalnej są bardzo ściśnięte i wszystko ostatecznie wyjaśni się jutro po biegu na orientację.

Z tego całego zamieszania zapomniałam wyjaśnić, co to za zawody. Angielski tytuł brzmi "China Explotation", co nie ma zbyt dużo wspólnego z chińską nazwą, ale mniejsza o to. Celem całego przedsięwzięcia jest umożliwienie zagranicznym studentom chińskich uniwersytetów bliższe zapoznanie się z chińską kulturą. Tyle. Bardzo podoba mi się zarówno cel jak i atmosfera zawodów. Mogliby tylko popracować nad lepszą organizacją; już 4 razy zmieniali reguły biegu na orientację, a jesteśmy tu niecałe 3 dni.

piątek, 12 kwietnia 2013

Zawody: Etap 2. Dzień 1

Rozpoczęło się od inauguracji całego wydarzenia. Najbardziej podobał mi się występ ze smokami. Dwa mityczne stworzenia o gigantycznych rozmiarach wiły się nad scenią przy głośnym akompaniamencie bębnów i innych tradycyjnych chińskich instrumentów. W telewizji wygląda to średnio, ale na żywo na prawdę robi wrażenie.

Jeżeli chodzi o same zawody to po pierwszej kategorii występów jesteśmy na 5 miejscu. Bez szału i bez dramatu. Mamy lekkie zastrzeżenia, co do werdyktu sędziów, gdyż wygląda na to, że próbują wybrać po jednym z uniwersytetów z każdej prowincji, a nie trzy najlepsze. Ostatnie miejsce na podium zajął jakiś uniwersytet z beznadziejnym tańcem jakiejś mniejszości narodowej. Nudne jak flaki z olejem, a zajęli 3 miejsce...

czwartek, 11 kwietnia 2013

Już wkrótce zawody

Dzisiaj wyjeżdżamy na zawody, ale pierwszy występ mamy dopiero jutro. Dzisiaj po południu mamy jakieś zajęcia z chińskimi dziećmi i przyjeżdża CCT4 (chińska telewizja) żeby to nakręcić. Nawet nie pytajcie jaki to ma związek z zawodami, bo sama nie wiem. 

Wczoraj wieczorem byli też u nas na kampusie żeby sfejkować "lekcję" z chińskimi studentami. Nie ma rzeczy, której Chińczycy nie podrobią! Wyciągnęli nas w środku próby generalnej i posadzili w dresach wśród grupy Chińczyków w jakiejś klasie. Niby się razem uczyliśmy czy coś... Oczywiście nikomu nie wpadło do głowy zapytać się nas czy zgadzamy się na występ przed kamerami. Ponownie zero związku z zawodami.

sobota, 6 kwietnia 2013

Nieeee!

Okazało się, że jednak przechodzimy do następnego etapu w tych dziwnych zawodach i chcą żebym wzięła udział. No i się zgodziłam... Nieeee! Co ja mądrego zrobiłam?

Zaskoczyli mnie, bo słyszałam plotki że jednak do następnego etapu przechodzi 5 uniwersytetów, a nie tylko zwycięski, jak nam wcześniej powiedziano. Żadna nauczycielka mnie o tym nie poinformowała, więc myślałam że po cichu chcą mnie po prostu nie wystawić. Szczególnie, że kilka dni temu Liu Laoshi wezwała mnie do biura, żeby wręczyć mi nagrodę pieniężna za poprzedni etap. Miły gest tak swoją drogą - chcieli mi pokazać że jestem w drużynie, mimo tych wszystkich perypetii sprzed kilku tygodni. Tyle zachodu o nic, a wystarczyło się normalnie komunikować... Ale wracając do tematu...

piątek, 5 kwietnia 2013

ERA Intersection of Time

Niemal przypadkiem wylądowałam wczoraj wieczorem na pokazie akrobacji o tej właśnie nazwie. Dwie godziny mocnych wrażeń. Jak najbardziej pozytywnych! Aż ciężko to opisać! To co ci wszyscy ludzie wyprawiali na scenie wydawało się niemal nierealne. Ich występy były połączone z efektami świetlnymi i muzyką na żywo. Mówi się, że ten pokaz, podobnie jak sam Szanghaj, nieprzerwanie ewoluuje na zderzeniu przeszłości i przyszłości. Kombinacja tradycyjnych chińskich sztuk akrobatycznych i nowoczesnej technologii faktycznie robi piorunujące wrażenie!

Sculpture: ludzka rzeźba
Kobiety węże, podniebne loty, gra cieni... To co ci ludzie wyczyniają na motorach...! I jak skaczą! Zaprzeczenie wszelkim prawom fizyki! Do tego rzucanie przedmiotów stopami i łapanie ich na czole...! Wszystko, dosłownie wszystko! Naprawdę ciężko oddać słowami co się tam działo. Trzeba doświadczyć tego na żywo. Wszystkie te wyczyny nie tylko zapierały dech w piersiach, ale także wzruszały swoim pięknem. Ach! Mając na co dzień do czynienia z wszechobecnym chińskim dziadostwem aż ciężko uwierzyć, że także są w stanie stworzyć coś tak wspaniałego. I jaką precyzją potrafią się wykazać! Każdy pojedynczy występ był dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, a wszystko razem układało się w fascynującą całość.

czwartek, 4 kwietnia 2013

Święto Qingming 清明节

Dosłownie tłumacząc, jest to Święto Czyste i Jasne, czyli chińskie święto zmarłych. Rozpoczęło się dzisiaj i potrwa kolejne 2 dni. W tym czasie Chińczycy udają się na groby swoich przodków aby je uprzątnąć i złożyć ofiary zmarłym. Według chińskich wierzeń, dusze po śmierci mają te same potrzeby, co żywi ludzie; na przykład odczuwają głód czy zimno. Niedogodności pozagrobowego życia mogą jednak załagodzić ich żyjący potomkowie. W tym celu muszą oni wykonać odpowiednie rytuały; ustawiają jedzenie i picie przed grobowcem, odpalają petardy oraz palą trociczki, papierowe pieniądze i papierowe podarki. Te ostatnie to imitacje materialnych przedmiotów; domy, samochody, służący, odzież, itp. Według tradycyjnych chińskich wierzeń, zmarli wciąż potrzebują wszystkich tych rzeczy w życiu pozagrobowym. 

Najczęściej przy grobach spotyka się cała rodzina. Wtedy na koniec jeszcze wszyscy składają hołd przodkom bijąc trzykrotnie czołem o ziemię. Ta tradycyjna forma okazywania respektu wobec wyżej położonych w hierarchii społecznej wywodzi się z konfucjanizmu i nazywa się koutou. Często symboliczne ofiary składa się również okolicznym bóstwom i wszystkim przypadkowym duchom błąkającym się w pobliżu, aby sprzyjały żyjącym wciąż ludziom i nie utrudniały im i tak już trudnego życia.

sobota, 30 marca 2013

Futian Market. Dzień 2

Market działa od 9.00 do 17.00, przychodzimy do pierwszego dostawcy o 9.30 a tu jeszcze zamknięte. Idziemy do następnego a tam nie ma nikogo na stoisku. Idzie oszaleć.

Dzisiaj było mniej więcej to samo co wczoraj, tyle że przeczołgaliśmy się dla odmiany przez akcesoria kuchenne i narzędzia. Nagrodę za najbardziej bezsensowny produkt wygrała dzisiaj świecąca słuchawka od prysznica. Ayo... Spełnienie wszelkich marzeń estetycznych!

piątek, 29 marca 2013

Futian 福田

To potoczna nazwa na największy rynek hurtowy w Chinach, który mieści się właśnie w Yiwu. Jego faktyczna nazwa to China Commodity City (国际商贸城), czyli w wolnym tłumaczeniu "chińskie miasto towarów". W obiegu panuje przynajmniej 5 nazw na to miejsce, ale nie w tym rzecz. Chodzi o ogrom tego miejsca. Liczby naprawdę robią wrażenie! Futian obecnie zajmuje obszar 4.000.000 m2 (tak, na prawdę 4 miliony metrów kwadratowych) i mieści wewnątrz ponad 62.000 stoisk. 100.000 dostawców wystawia tu codziennie 400.000 rodzajów produktów, z około 40 branż. Około 65% tych produktów jest eksportowane do ponad 200 krajów na całym świecie. Można powiedzieć, że Futian jest czymś bardziej w stylu stałych targów niż tradycyjnego rynku hurtowego.

Wybrałam się tu z dwójką znajomych Francuzów. Jeden z nich ma firmę w Chinach, a drugi w Nowej Kaledonii i głównie handlują między sobą. Do marketu dotarliśmy całą wycieczką; ja, dwóch Francuzów i 3 Chińczyków. Pytam się po co ich aż tyle Chińczyków? Jeden spisuje zamówienia, a dwóch robi zdjęcia - jeden jednym aparatem, a drugi drugim. Nie ma to jak wąska specjalizacja! Okazuje się, że jeżeli te wszystkie czynności powierzy się jednemu z nich, to się po prostu pogubi. Ręce opadają...

czwartek, 28 marca 2013

Yiwu 义乌

Małe (trochę ponad milion mieszkańców), przemysłowe miasteczko słynące z ogromnego marketu Futian. Dotarłam tu dzisiaj późnym popołudniem szybką koleją, która na prawdę jest imponująca! Nowoczesna, elegancka maszyna przypominająca gigantyczny pocisk ciągnący się przez kilkaset metrów. Na trasie pomiędzy Szanghajem a Yiwu jedzie się jedynie 200km/h, ale są takie trasy gdzie prędkość pociągu grubo przekracza 300km/h. Jeżeli chodzi o samą maszynę, to jest nienaganna, gorzej z pasażerami. Mimo wysokiej klasy pociągu, nie ominie się krzyków ludzi rozmawiających (drących się) przez telefon, wrzasków dzieci i łupin słonecznika wypluwanych na podłogę... Jak na Chiny to i tak bez dramatu.
 
Pociąg szybkiej kolei. (Potocznie bullet train)
Szanghajska metropolia znacznie odbiega kulturowo od mniejszych miast, więc (mimo iż mieszkam tu już 2 lata) wizyta w małym chińskim miasteczku wciąż jest dla mnie dość dużym folklorem. Zaraz po wyjściu ze stacji kolejowej czuć dystans jaki dzieli oba miasta. Wszędzie wrzeszczą naganiacze starający się złapać klientów do taksówek. Uciekając od rozwrzeszczanego tłumu przedarłam się niemal samodzielnie do taksówki. Niestety, zobaczyli białaskę i zwęszyli biznes. Zaczynamy targowanie! Pokazuję naganiaczowi nazwę hotelu, ten rzuca cenę 40 yuanów. Znając realia Yiwu mówię, że nie ma takiej opcji; 30 i już! Po dłuższej chwili godzę się na zawyżoną cenę pod warunkiem, że pojadę sama w taksówce i wyruszymy od razu. Deal!

poniedziałek, 25 marca 2013

Zawody. Dzień 2

Problem ostatecznie sam się rozwiązał. Nasz uniwersytet (Donghua) zajął drugie miejsce w klasyfikacji generalnej, więc nie przechodzimy do następnej tury i nie będzie o branie/nie branie udziału w kolejnych zawodach. 

Przynajmniej się wyjaśniło, jakim cudem jest 5 dyscyplin, a my się przygotowywaliśmy do 6. Nie wiem jak, ale jakoś połączyli taiji ze skakaniem na skakance -występowało się osobno, ale ocena była łączona. W Chinach bardzo dużo rzeczy nie ma sensu.

niedziela, 24 marca 2013

Zawody. Dzień 1

Pierwszą wersję tego posta musiałam usunąć, gdyż pod wpływem emocji, wydarzenia tego dnia opisałam w bardzo brutalnych słowach. Oto co się podziało... Uwaga, bo będzie bardzo skomplikowanie!

Oglądając trzecią i ostatnią część niedzielnych zawodów, wpadła mi w ręce lista zawodników. Patrzę, patrzę, patrzę... i dopatrzyć się nie mogę. Nie ma mojego nazwiska na liście, więc pytam się najbliższej nauczycielki Liu “co to jest?!?!!”. Już po jej minie widziałam, że będzie nieciekawie... Okazuje się, że ja w ogóle nie biorę udziału w żadnej z dyscyplin, a miałam wystąpić jutro w trzech. Ale się wściekłam! TO CO JA TU DO CHOLERY ROBIĘ?!?! Zmarnowane 2 dni, pobudka o 5 nad ranem w niedzielę i do tego jeszcze tyle godzin przygotowań przed, a mnie nie ma na liście?! Ona mi na to, że ja powinnam wiedzieć, i że wszyscy myśleli, że ja wiem. Niby skąd, skoro nikt mi nie powiedział?! Po jaką cholerę kupujecie mi sprzęt, dresy, piżamy do taiji, ciągniecie mnie o świcie przez pół Szanghaju, skoro nie biorę udziału w żadnych zawodach?!

sobota, 23 marca 2013

czwartek, 14 marca 2013

Były sobie świnki 3 (tysiące)

A teraz jest już 6! Liczba wyłowionych martwych świń z Huangpu dobija już sześciu tysięcy! Dla mnie jest to zatrważające, ale chińskie władze ze stoickim spokojem dalej zapewniają, że woda jest zdatna do picia. W Gazecie.pl możemy przeczytać, że poziom zanieczyszczenia wielokrotnie przekracza normy zalecane przez Światową Organizację Zdrowia, ale jak dotąd niewiele zostało zrobione, aby poprawić stan środowiska. Poziom zanieczyszczenia wciąż mieści się w chińskich "normach".

wtorek, 12 marca 2013

Pływające świnie

... czyli o tym, co znaleziono w szanghajskiej rzece.

Wczoraj pojawiła się wiadomość na polskim portalu o niecodziennym znalezisku w rzece Huangpu. (Oryginalny artykuł znajduje się tutaj.) Otóż wyłowiono z niej prawie 3000 martwych świń! A ta liczba wciąż rośnie! Oto jaką wodą myjemy się w Szanghaju... Nic dziwnego, że po przyjeździe do Chin wszyscy mają problemy zdrowotne. Dla nowo przybyłych niewskazane jest nawet używanie wody z kranu do mycia zębów, o jej spożywaniu już nawet nie wspominając.

Władze Szanghaju przebadały próbki wody z Huangpu i okazało się, że poziom zanieczyszczeń mieści się w "normie". Wyobraźcie sobie, co musi się znaleźć w tej rzece, żeby przekroczyć daną "normę". Ciekawe też kiedy dokładnie została ona ustalona, bo co to za problem dostosować "normy" do obecnego stan rzeki? Stan środowiska w Chinach jest wręcz zatrważający. Są tu miejsca, gdzie zachorowalność na raka wśród ludności jest nawet o 400% większa niż w innych lokalizacjach. Najczęściej są to wsie zlokalizowane w pobliżu fabryk i innych terenów przemysłowych. Zdobyły one nawet swoją nazwę cancer villages (czyli "wioski raka" lub "nowotworowe wioski"). Jest to ciemna strona przemysłowego rozwoju Chin. Czas najwyższy, aby chińskie władze w końcu zaakceptowały pozytywną korelację pomiędzy stanem zdrowia obywateli, a stanem środowiska w którym żyją. 

niedziela, 10 marca 2013

Wczoraj szorty, dzisiaj rękawiczki

Zaraz po rozpoczęciu semestru, zostałam wezwana do jednego z tysiąca biur uniwersyteckich w sprawie jakiś zawodów. Bardzo mgliście tłumacząc o co chodzi, pani z biura "sprzedała" mi udział w zawodach jako "zawody w bieganiu". Na początku było tylko bieganie, potem bieganie z mapą, potem jeszcze taiji (tai chi). Jak doszło do tańców, to im powiedziałam, że nie ma takiej opcji i niech sobie to wybiją z głowy. Nie będę latać z po scenie wymachując pomponami! Ostatecznie stanęło na biegu na orientację i taiji.

Wspomniane zawody odbędą się 24tego i 25tego marca, pomiędzy osiemnastoma szanghajskimi uniwersytetami. Dlaczego w niedzielę i poniedziałek? Nikt nie wie. Cały system tych zawodów, jest wyjątkowo chiński (bez sensu) i do tego panuje duża dezorientacja wśród zawodników i organizatorów. Mamy 2 tygodnie, aby przygotować cały układ taneczny i trzyminutowy pokaz taiji. Jeżeli chodzi o bieg na orientację, to dostaliśmy dwuminutowy wykład o kompasie i na tym się skończyło. Faceci będą jeszcze grać w kosza, a  piątej kategorii nie znamy. Z całego uniwersytetu zostało wybrane 10 osób: 2 Chińczyków i 8 obcokrajowców. Każde z nas weźmie udział w więcej niż jednej dyscyplinie.

Tak się złożyło, że dzisiaj był dodatkowy trening taiji (tai chi). Akurat kiedy w dzień było 8 stopni, a wieczorem na pewno nie jest więcej niż 6, zorganizowali nam trening w nieogrzewanej sali gimnastycznej (oczywiście ściany bez izolacji). Uwierzycie, że wczoraj było 31 stopni? A dzisiaj jest taka piździawka, że trzeba ubrać zimowe buty, płaszcz, rękawiczki? Pogoda w Szanghaju jest niewiarygodnie zmienna, szczególnie o tej porze roku. Gdyby nasze umiejętności taiji były na jakimkolwiek poziomie, nie stanowiłoby to problemu, bo podczas wykonywania ćwiczeń znacznie poprawia się krążenie i nie czuć zimna. Niestety to było pierwsze spotkanie i wszystkich trzeba było nauczyć każdej postawy od zera. Wymagało to zastygania w każdej pozie na kilka minut, aż trener poprawi całą grupę, każdego z osobna. Ale wymarzliśmy!

sobota, 9 marca 2013

Złoty iPhone i feralna kolacja

Robin Szwed (ten sam co był w Krakowie, więcej tutaj) oznajmił mi wczoraj na 15 min przed spotkaniem: "Hej! John Aleksander ma dla ciebie rozmowę o pracę. Chcesz zobaczyć o co chodzi?" John Aleksander to jedna z pracowników z dziekanatu. To bardzo klasyczny przykład osoby utrzymującej posadę z niewiadomych przyczyn. W biurze nie robi dosłownie nic, raz w tygodniu uczy francuskiego (w Chinach!), a mimo swojej bezużyteczności jest zupełnie nie do ruszenia w strukturach uniwersytetu. Nie znam jego prawdziwego imienia i nazwiska, ale z jakiegoś powodu wszyscy nazywają go John Aleksander. Chińczycy często przyjmują zagraniczne imiona, aby ułatwić życie obcokrajowcom, ale dlaczego John Aleksander?

Wracając do tematu... Poleciałam pędem do domu przebrać się w coś bardziej odpowiedniego i dotarłam przed szkołę na minutę przed czasem. Johna oczywiście jeszcze nie było. W sumie pojawiłam się tylko ja i Robin, po chwili jeszcze dotarł Ali Irańczyk (ten który zrobił wideo, więcej tutaj). John Aleksander spóźnił się ponad kwadrans. Wtedy okazało się, że Natalia Kostarykanka, która też miała z nami iść, nic o tym nie wie i właśnie pisze jakiś egzamin poprawkowy. Idealny przykład chińskiej organizacji. John poszedł wyciągnąć ją z egzaminu. Wrócił za chwilę i powiedział, że ja i Natalia idziemy na inną rozmowę i mam na nią poczekać aż skończy egzamin. Mieszkając tu już dwa lata, byłam na to przygotowana, po prostu wyciągnęłam książkę i zaczęłam czytać.

czwartek, 7 marca 2013

Porównanie pomiędzy Chinami, Koreą i Japonią

...to kolejny ciekawy przedmiot w moim planie zajęć. Baliśmy się, że wykładać będzie Chińczyk i cały obraz będzie ponownie mocno zachwiany w stronę Państwa Środka, ale okazało się jednak, że wykładowcą jest Koreańczyk - Pan Woo. Będziemy mieć więc ciekawy (koreański) wgląd na stosunki między tymi trzema krajami.

Soju
Pan Woo wydaje się być idealną osobą do poprowadzenia tego przedmiotu; jest Koreańczykiem, mieszkał dobre kilka lat w Japonii, a teraz mieszka w Chinach. Mówi także we wszystkich tych trzech językach. Obił się także o Stany, więc włada również biegle angielskim.

Bardzo spodobało nam się jego podejście do przedmiotu. Zaraz na początku poprosił nas żeby zrobić listę rzeczy, które chcemy się dowiedzieć i zagadnień, które chcemy pogłębić na jego wykładach. To bardzo rzadko spotykane zachowanie wśród dalekowschodnich nauczycieli. Zaskoczył nas jeszcze jednym. W bardzo interesujący sposób poruszył temat koreańskiej "kultury" picia. Ich ulubionym alkoholem jest soju (czytaj: so-dziu). To około 20% trunek pochodzący z Korei, najczęściej wytwarzany z ryżu. W smaku podobny jest do rozcieńczonej wódki, choć nieznacznie słodszy i znacznie łatwiejszy do wypicia. Wszystko wskazuje na to, że pan Woo postawi sobie za punkt honoru dokładne zaznajomienie nas z soju, jako nieodzownym elementem koreańskiej kultury.

środa, 6 marca 2013

Tradycyjna Filozofia Chińska

...to jeden z przedmiotów, które wybrałam w tym semestrze. Jego pełna nazwa to "Tradycyjna filozofia chińska i jej wpływ na współczesne Chiny." Przedmiot opcjonalny, niedoceniany przez obcokrajowców, ale jakże pomocny w zrozumieniu współczesnej kultury Chińskiej!

Nasz wykładowca jest Chińczykiem, który, niestety, uczy w bardzo chińskim stylu. Podaje suche fakty, nie zachęca nas do udziału w dyskusji, narzuca nam swoją opinię i ignoruje niewygodne pytania. Na przykład powiedział nam, że konfucjanizm jest filozofią - koniec i kropka, a nie jest to do końca prawdą... Faktycznie konfucjanizm jest zagwozdką dla zachodniego systemu klasyfikacji i ostatecznie został kompromisowo sklasyfikowany jako system filozoficzno-religijny. O co tyle szumu? Problem polega na tym, że tradycja konfucjańska kładzie silny nacisk na relacje rodzinne, do tego stopnia, że aż nakazuje czcić swoich przodków. Jest to główny element religijny, który wykracza poza filozofię. Gdyby nie on, konfucjanizm prawdopodobnie zostałby podpięty po prostu pod etykietkę "filozofia". Postanowiłam zapytać o to Pana Gu, jednak skwitował to tylko krótkim zdaniem że "Konfucjanizm to filozofia", co dodatkowo podkreślił jeszcze zmarszczeniem brwi, niewerbalnie przypominając nam: "ja tak mówię, więc tak jest." 

czwartek, 28 lutego 2013

Dwie Wieże i Smog

Smog w Szanghaju
Zaraz po wschodzie słońca samolot wkroczył nad spowity gęstą mgłą teren. Przez szarożółty płaszcz szanghajskiego smogu przebijały się jedynie dwie wieże: SWFC (Shanghai World Financial Center, potocznie zwany Otwieraczem) oraz Shanghai Tower (wciąż w budowie). Aby wylądować maszyna musiała zakręcić nad całym miastem, dając nam jeszcze lepszy widok na skalę zanieczyszczenia. Smog sięgał aż po horyzont, jedynie od północnego wschodu ograniczała go brunatnożółta woda delty Jangcy, po której powolnie snuły się obładowane barki. Ponury widok. I pomyśleć, że kiedyś narzekałam na powietrze w Krakowie... Za to pogoda jest rewelacyjna, 18 stopni, umiarkowana wilgotność i tyle słońca ile przebije się przez smog. W porównaniu do europejskiej zimy - idealnie!

piątek, 25 stycznia 2013

Chińskie początki

Czyli o tym jak zaczęła się moja przygoda z językiem chińskim i o tym jak znalazłam się  w Chinach. Post na życzenie jednego z czytelników.

To bardzo ciekawa historia. Wszystko zaczęło się ponad 10 lat temu, kiedy pewnego dnia moja mama oznajmiłam mi, że czas rozpocząć naukę drugiego języka obcego. I że może niemiecki, albo francuski...? Obie opcje przekreśliłam na wstępie. To może hiszpański? Mimo, iż to brzmiało znacznie bardziej zachęcająco, odparłam, że jak mam się czegoś uczyć, to ma to być ciekawe. Znam już angielski, więc się wszędzie dogadam (teraz wiem, że to niekoniecznie jest prawda); drugi język może być mniej praktyczny. To czego ty chcesz się uczyć dziecko? “Chińskiego!”

Dlaczego chiński? Miałam wtedy jakieś 10 lat i nie miałam bladego pojęcia o Chinach. Tak jak dla większości ludzi na Zachodzie, Chiny, Japonia, czy Korea, były dla mnie jednym i tym samym. Mimo to, Daleki Wschód był tajemniczy, odmienny i niezrozumiany, przez co bardzo pociągający... No więc, dlaczego chiński? Dlatego, że wymawia się krócej niż “japoński”. Wtedy kompletnie nie miało to dla mnie znaczenia i rzuciłam pierwsze co padło mi na myśl - po prostu podałam najkrótszą odpowiedź. Moja wiedza o Chinach była tak słaba, że na pierwszych zajęciach odpowiedziałam nauczycielce, że stolicą Chin jest Tokio.

środa, 16 stycznia 2013

Po Krakowie...

Przed wyjazdem do Polski podzwoniłam po znajomych żeby się pożegnać. Między innymi zadzwoniłam do Robina Szweda. A Robin gdzie? W Katowicach! Raz na jakiś czas przewozi znajomym Chińczykom części do Europy i okazało się, że akurat przebywa w Polsce. Działa to tak, że jeżeli próbki nie dotrą na czas do Polski, to Chińczycy wsadzają Robina w samolot z walizką części i wysyłają go wprost do fabryki odbiorców. Chińczykom bardzo ciężko jest dostać wizę do Shengen, dlatego w nagłych sytuacjach wygodniej jest im zapłacić komuś z Unii żeby załatwił taką sprawę za nich.

Umówiliśmy się z Robinem, że we wtorek odpocznę, a w środę przyjadę po niego do Katowic i zabiorę na kilka godzin do Krakowa. Oprowadzę go kilka godzin po mieście, a potem wrócimy prosto na lotnisko i spokojnie wróci sobie do Chin. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy...

wtorek, 15 stycznia 2013

Nareszcie w Polsce!

Dzisiaj rano wylądowałam w Warszawie, potem jeszcze kilka godzin pociągiem do Krakowa i teraz mogę spokojnie odpocząć po podróży. Powrót do kraju uczciłam podwójną porcją pierogów ruskich z podwójną porcją śmietany. Pycha! 

Teraz czeka mnie 6 tygodni mrozów, śniegu i zaśnieżonych chodników, ale za to bez popychania, kiczu i gapienia się na mnie na ulicy. Mimo to, ledwo przyjechałam, a już tęskno mi do Szanghaju. Już nie mogę się doczekać pierwszej jazdy elekrtykiem (skuterem elektrycznym), walki o przeżycie na pasach czy tandetnie rozświetlonych budynków nocą. To wszystko ma jednak swoją ujmującą atmosferę.

niedziela, 13 stycznia 2013

Migrujący pracownicy

Zgodnie z obietnicą, dzisiaj rozwinę temat robotników oraz innych osób pracujących fizycznie w Chinach...

Na początek przypomnę raz jeszcze, że Chiny to ogromny i bardzo różnorodny kraj. Dla zobrazowania; powierzchnia Chin jest porównywalna z powierzchnią Europy, są tu najwyższe góry i jedne z najdłuższych rzek świata, pustynie, stepy i tajga. Może zdarzyć się tak, że w tym samym czasie jeden region nękany jest przez suszę, a drugi przez obfite monsuny. Ponadto, populacja Chin niemal dwukrotnie przewyższa europejską i wyróżnia się tu aż 56 mniejszości narodowych, to więcej niż jest państw w Europie! To kraj, w którym jeździ się po prawej i po lewej stronie (Hong Kong i Macau) i gdzie jednocześnie obowiązują dwa systemy polityczne (osobny na Tajwanie). Trzeba pamiętać też, że istnieją tu ogromne dysproporcje pomiędzy miastami i wsiami, oraz pomiędzy poszczególnymi prowincjami. Ja opiszę generalną sytuację robotników w Chinach, ale głównie skupię się na swoich własnych obserwacjach z Szanghaju.

Migrujący pracownicy w Chinach.
Bardzo charakterystycznym zjawiskiem w Chinach to migrujący pracownicy (ang. "migrant workers").  Są to ludzie, którzy wyruszają z rodzinnych prowincji do bardziej rozwiniętych regionów w poszukiwaniu pracy. Najczęściej migrują z rolniczych terenów w centralnych prowincjach na wschód, do nadmorskich prowincji oraz okolic stolicy. Wschodnie prowincje, a w szczególności duże miasta takie jak Szanghaj, Shenzhen, czy Pekin dają znacznie lepsze perspektywy finansowe. Sytuację obrazuje poniższa mapa; obszar zaznaczony na jasnoszary to prowincje, które są opuszczane na rzecz tych, zaznaczonych na ciemnoszary. 

środa, 9 stycznia 2013

Powtórka z rozrywki: Malowanie.

Znowu ogrzybiła mi się ściana w sypialni. W Chinach jedyny sposób radzenia sobie z takimi rzeczami, to malowanie. Metoda tak skuteczna, że trzeba malować średnio raz na 6 miesięcy. Słabo mi się robi na samą myśl o malowaniu z zeszłego roku (szczegóły tutaj), ale trzeba w końcu stawić czoła rzeczywistości, bo inaczej zarosnę grzybem... 

No i przyszedł Chińczyk malarz. Przyszedł, popatrzył i powiedział, że wróci jutro. Ja do niego, że czemu nie pomaluje dzisiaj? A on do mnie, że jak to, ledwo przyszedł i już ma pracować? Tak to się nie da, bo on najpierw musi kupić farbę i w ogóle... dzisiaj się nie wyrobi, najwcześniej to jutro. Z doświadczeniem z zeszłego roku, nie odpuszczam. "Przecież jeszcze nie ma 11 rano, dasz radę po południu." A ten dalej, że nie da rady, bo trzeba farbę kupić, i że numer farby musi znaleźć i że cośtam. Po telefonach do współlokatorki Haru (ta niby Północna Koreanka) i kilkunastominutowych pertraktacjach w końcu się zgodził przyjść koło 2.

wtorek, 1 stycznia 2013

Nowy Rok 2013!

Chciałam życzyć Wam wszystkim SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!!!

Tym razem świętowałam nadejście Nowego Roku w klubie Virgo. Jak na Szanghaj, to dość kameralne miejsce, mieści jakieś 300-350 osób, choć z pewnością Chinole upchnęłyby więcej. Tym razem jednak udało nam się uniknąć tłoku, popychania i drinków wylanych na sukienkę, buty lub koszulę. Impreza zdecydowanie zaliczona do udanych!

W Chinach głównie świętuje się Chiński Nowy Rok, który wyznaczany jest według kalendarza księżycowego. Mimo to, w ostatnich latach, wraz z postępującą globalizacją, coraz więcej ludzi świętuje tu także Nowy Rok kalendarzowy. Dlatego klub był pełen Chinoli i nasza mała grupa białasów na parkiecie wzbudzała lekką sensację.