wtorek, 6 sierpnia 2013

Szaleństwo na ulicach Delhi

Dzień 3. Delhi

Dzień rozpoczęliśmy od planowania pociągów w biurze na stacji, gdzie obcokrajowcy mogą "swobodnie" kupić bilety. Nie wiem dlaczego działa to tak, a nie inaczej, ale już nie będę w to wnikać. Niestety w Indiach przejazdy pociągami trzeba planować z kilkudniowym wyprzedzeniem, co znacznie ogranicza to spontaniczność działania. Da się też kupić bilety na 24 godziny przed, ale jest to ryzykowne, bo może zabraknąć. Oczywiście są one droższe niż normalnie. Znalezienie tego biura (International Tourist Bureau) zajęło nam trochę. Gdyby nie to, że w Lonely Planet była informacja aby nie ufać nikomu na stacji, kto mówi że biuro jest już zamknięte, nie istnieje albo zostało przeniesione, to zajęłoby to nam cały dzień. Pierwsza osoba, którą spotkaliśmy uraczyła nas właśnie taką informacją i gdyby nie LP, to byśmy biegali po Delhi i szukali pośrednika biletów, którego nam polecił nieznajomy. Był przekonujący, to trzeba mu przyznać. Załatwiliśmy co trzeba i udaliśmy się dalej.

Lało dzisiaj jak z cebra, ale i tak postanowiliśmy wybrać się na zwiedzanie do Czerwonego Fortu (Red Fort). Jest to kompleks budowli z XVII wieku, który swoją nazwę zawdzięcza czerwonym ścianom. Budowla faktycznie jest imponująca i mimo deszczu super było się tu wybrać. Fakt, że dotarcie tutaj było bardzo stresujące, ponieważ wyjście z metra okupowali dość agresywni i namolni rikszarze, którzy za nic nie chcieli nam odpuścić. Do tego zbierało się ich coraz więcej. Czuliśmy się strasznie osaczeni i uciekaliśmy stamtąd gdzie popadnie. Idąc ulicą w stronę portu wmieszaliśmy się w intensywny ruch uliczny, gdzie Patrick Kanadyjczyk niemal stracił życie pod kołami autobusu. Ale się działo! Mega zestresowani dotarliśmy w końcu przed czerwoną budowlę. Znów macanka i trzepanie toreb. Najwyraźniej bardzo boją się tutaj zamachów w miejscach publicznych. 
 
Ale stresom jeszcze nie było końca... Faceci ciągle się na mnie gapią i często się za nami snują bez końca, co strasznie stresuje Patricka. Zwykle ja czuję się w miarę bezpiecznie, ponieważ jeszcze nikt mnie tu nie dotknął. Oni tylko się strasznie gapią, a ja nauczyłam się to ignorować w Chinach. Czasami jesteśmy śledzeni, co jest bardzo niekomfortowe, ale zawsze okazuje się, że wszystko, co chcą nasi prześladowcy, to jedynie zrobić sobie z nami zdjęcie. Tyle. Najczęściej zdarza się to w miejscach turystycznych, sporadycznie na ulicach Delhi.

Wracając do fortu. Deszczowa pogoda uniemożliwiła nam swobodne zwiedzanie, ale za to patrzcie kogo tu spotkaliśmy! Ta grupa mężczyzn ewidentnie miała mieszane odczucia w stosunku do fotografii, ale cierpliwie dali sobie zrobić zdjęcie. Jestem tak z niego dumna, że aż z wrażenia dzisiaj nie zasnę!


Zaraz po opuszczeniu fortu wylądowaliśmy w rejonie Chandni Chowk. Tu można doświadczyć indyjski ruch uliczny w 100%. Ryksze, tuk tuki, auta, skutery i autobusy walczą o pierwszeństwo na drodze. Wszyscy kierowcy trąbią na potęgę, a piesi ledwo uchodzą z życiem. Gdzieniegdzie przewinie się święta krowa... Byliśmy zachwyceni! Chciałam nakręcić film, ale okazało się, że moja karta pamięci jest za słaba i videa nie dają rady. Chińskie badziewie. Rykszarz wysadził nas zaraz przy bazarze Chandni Chowk i kazał iść prosto. Trzymając się ściśle tej wskazówki przedarliśmy się przez gąszcz straganów do stacji metra, którą udało nam się odnaleźć dopiero po kilku dłuuuugich minutach. Wycieńczeni padliśmy w domu jak muchy.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz