sobota, 9 marca 2013

Złoty iPhone i feralna kolacja

Robin Szwed (ten sam co był w Krakowie, więcej tutaj) oznajmił mi wczoraj na 15 min przed spotkaniem: "Hej! John Aleksander ma dla ciebie rozmowę o pracę. Chcesz zobaczyć o co chodzi?" John Aleksander to jedna z pracowników z dziekanatu. To bardzo klasyczny przykład osoby utrzymującej posadę z niewiadomych przyczyn. W biurze nie robi dosłownie nic, raz w tygodniu uczy francuskiego (w Chinach!), a mimo swojej bezużyteczności jest zupełnie nie do ruszenia w strukturach uniwersytetu. Nie znam jego prawdziwego imienia i nazwiska, ale z jakiegoś powodu wszyscy nazywają go John Aleksander. Chińczycy często przyjmują zagraniczne imiona, aby ułatwić życie obcokrajowcom, ale dlaczego John Aleksander?

Wracając do tematu... Poleciałam pędem do domu przebrać się w coś bardziej odpowiedniego i dotarłam przed szkołę na minutę przed czasem. Johna oczywiście jeszcze nie było. W sumie pojawiłam się tylko ja i Robin, po chwili jeszcze dotarł Ali Irańczyk (ten który zrobił wideo, więcej tutaj). John Aleksander spóźnił się ponad kwadrans. Wtedy okazało się, że Natalia Kostarykanka, która też miała z nami iść, nic o tym nie wie i właśnie pisze jakiś egzamin poprawkowy. Idealny przykład chińskiej organizacji. John poszedł wyciągnąć ją z egzaminu. Wrócił za chwilę i powiedział, że ja i Natalia idziemy na inną rozmowę i mam na nią poczekać aż skończy egzamin. Mieszkając tu już dwa lata, byłam na to przygotowana, po prostu wyciągnęłam książkę i zaczęłam czytać.

Od razu mnie zaniepokoiło dlaczego rozdziela nas według płci. Próbowałam się dopytać o co chodzi, ale John zbył mnie swoim chinolskim gadaniem i poszedł. Po jakiejś godzinie pojawił się ponownie. Tym razem obie próbowałyśmy wyciągnąć coś od niego na temat rzekomej pracy, ale ponownie zbył to jakąś paplaniną. Mogą być tylko 2 powody, dla których ktoś pyta konkretnie a kobietę. Albo jest to dziadowska posada, bez możliwości rozwoju, gdzie potrzebna jest ładna twarz (np. hostessa), albo prostytucja. Zaufałyśmy mu tylko ze względu na to, że pracuje w szkole, więc co by to nie było, powinno być bezpieczne. Poszłyśmy z nim do restauracji w hotelu, który znajduje się zaraz przy naszej szkole.

Klasyczne chińskie restauracje składają się z dwóch części. Jedna to duża sala z prostokątnymi lub okrągłymi stołami (podobnie jak na Zachodzie), a druga to pojedyncze pokoje. W każdym z nich mieści się tylko jeden duży (zawsze) okrągły stół. W takich odosobnionych pokojach najczęściej przeprowadza się biznesowe rozmowy, lub przyjmuje się innych ważnych gości. Wszyscy siadają wokół suto zastawionego stołu i każdy ma na wyłączność tylko swoją miseczkę ryżu. Pozostałe potrawy są wspólne i ustawione są na szklanej tacy na środku stołu. Obracając ją, każdy ma dostęp do wszystkich dań na stole, dokładnie tak jak na zdjęciu.

Posiłek w Chińskim stylu
Zostałyśmy zaprowadzone do jednego z takich miejsc i zastałyśmy tam 4 Chińczyków i jedną Chinkę. Od razu wiadomo, kto z nich był rzekomym bilionerem, którego miałyśmy poznać. Z reguły najważniejsza osoba przy stole, siedzi najdalej od drzwi, najczęściej to też ona płaci rachunek. Tak samo było i w tym przypadku. Status osoby zajmującej kluczowe miejsce potwierdzał dodatkowo złoty iPhone. Dramat...

W drodze do pokoju, jeszcze łudziłyśmy się, że może to bardzo duża firma i dlatego są wstanie zapłacić ogromne pieniądze za bladą twarz, ale jak tylko przekroczyłyśmy próg pokoju i zobaczyłyśmy uśmiech Pana Bilionera, wszystko stało się jasne. Zajęłyśmy miejsca przy stole. Pan Bilioner na wstępie zadał nam trzy pytania: jak się nazywamy, skąd jesteśmy i czy mamy chłopaków. Co to za pytanie na "rozmowie" o pracę?!?! Nawiasem mówiąc, w Chinach zawsze na to pytanie odpowiada się pozytywnie, bez względu na prawdziwy stan rzeczy. Oszczędza to bardzo dużo niekomfortowych sytuacji. Przez kolejne 20 minut zupełnie nas ignorowano, swobodnie komentując sobie nasz wygląd i serwując dwuznaczne komentarze. A dobrze zdawali sobie sprawę, że obie mówimy po chińsku. Lekko już zestresowane zaczęłyśmy snuć plany ucieczki.

Cała kolacja zaczęła się robić coraz bardziej niezręczna. John Aleksander zaczął nam opowiadać jak bardzo dużo Pan Bilioner zapłaci za dzisiejszą kolację i ile to tysięcy euro dzisiaj nie wyda. Potem wjechało jeszcze wino. John radośnie nam oświadczył, że jedna butelka kosztuje 3,000 yuanów (należy przedzielić przez 2, aby otrzymać orientacyjną kwotę w zł) i że wypijemy dzisiaj niejedną. Klasyczny przykład wybierania produktu w Chinach na podstawie jego ceny, a nie jakości, smaku, czy czegokolwiek innego. Chodziło o to, aby zaimponować nam kupując najdroższe wino oferowane w restauracji.

Zaczęło się picie. Chińczycy nalewają wino do kieliszka, ale go nie sączą - stukają się kieliszkami krzycząc "do dna" i wlewają w siebie cały trunek. Według zwyczaju, osobie stojącej niżej w hierarchii nie wypada odmówić tej która znajduje się wyżej. My zostałyśmy tam zaproszone, więc byłyśmy zmuszone wypić z każdym po kolei. A te cholery lały nam znacznie więcej wina niż sobie. Jeden nawet nie dość że podszedł do mnie z nalaną sobie wodą, to miał jeszcze czelność dolać mi dodatkową porcję do kieliszka. Po prostu próbowali nas upić. A myśmy się zawzięły, że pokażemy im jak piją białaski i się nie damy. Niedługo później wszyscy zrobili się bladzi, wyraźnie się zataczając, a my po cichu triumfowałyśmy w swojej części stolika. W sumie nie było to takie trudne, bo Chińczycy mają bardzo słabe głowy. 

To dopiero początek całej farsy. Kolacja znacznie się przedłużała, Natalia Kostarykanka musiała iść do pracy, do tego jeszcze w międzyczasie pojawił się na kolacji jej chłopak, Tim. Niestety, od samego początku powstał zgrzyt pomiędzy nim i Johnem. Tim jest czarnoskóry, nie jakoś bardzo, ale wystarczająco, żeby dla niektórych stanowiło to problem. Dlatego na początku myślałam, że to przez rasizm, ale szopka się rozpoczęła na dobre dopiero jak John Aleksander dowiedział się, że Tim jest Amerykaninem. W tym przypadku kolor skóry nie miał żadnego znaczenia. Za to paszport tak.

John zaczął krzyczeć i otwarcie obrażać Tima, Natalia między nimi, ja gdzieś z boku, reszta Chinoli darła się gdzieś dookoła. Istna farsa. Po jakimś czasie zrobiło się jeszcze większe zamieszanie i przekraczało to już wszelkie granice dobrego wychowania w jakiejkolwiek kulturze. Skontaktowałyśmy się z Robinem Szwedem i Alim Irańczykiem o pomoc.

Przyszli. I wtedy John Aleksander nakręcił się jeszcze bardziej. Zaczął wykrzykiwać, że Ali jest najlepszy na świecie i wszyscy powinni uczyć się od niego dobrego wychowania, a w szczególności Tim, który jest czystym uosobieniem zła. Pluł się i wykrzykiwał podobne brednie. W żaden sposób nie szło załagodzić sytuacji. Robiło się coraz bardziej niezręcznie, wręcz żałośnie. W końcu udało nam się zakończyć feralną kolację przy pomocy obsługi, która musiała już zamknąć lokal. Żeby było tego mało. Pan Bilioner bardzo usilnie próbował jeszcze wyciągnąć od nas numery do naszych koleżanek. Na co my zgodnie odpowiedziałyśmy, że przykro nam, ale wszyscy nasi znajomi to faceci, a nawet gdybyśmy miały koleżanki, to oszczędziłybyśmy im takich kolacji. Tu dobre maniery i stosowanie się do jakichkolwiek norm kulturowych poszło w zapomnienie. 

Nareszcie na zewnątrz! Ale szopki jeszcze nie koniec. Po takich kolacjach wielcy panowie biznesmeni chodzą na masaże z happy endem i różne inne rodzaje seksualnych rozrywek. Ja, Natalia Kostarykanka i Tim Amerykanin byłyśmy wolne, problem zaczął się z Alim Irańczykiem. Tym razem to jego nie chcieli puścić. Ali ma narzeczoną, Belgijkę. Chciał wrócić do domu, ale dla Chińczyków to żaden argument. "Co?! W Belgii teraz jest? To tak daleko! Choć z nami, a ona i tak nie będzie o niczym wiedzieć. Przecież my wszyscy mamy żony!" Dramat... Wkurzyliśmy się na dobre, miarka się przebrała. Obróciliśmy się na pięcie i odeszliśmy bez słowa, zostawiając cały ten bałagan za sobą.

To był przykład nadużycia kulturowych zwyczajów w Chinach. Cel kolacji był jasny, ale nikt nie złożył otwartej propozycji. Zostałyśmy potraktowane jak jakieś dziewczyny z KTV (inaczej karaoke - tutaj usługi seksualne świadczy się wszędzie), ale nie mamy na to żadnego dowodu. Dlatego nic z tym nie możemy zrobić. Nic się nie stało, nikt nie ucierpiał, poza naszą dumą i honorem oczywiście. Na wszelki wypadek jeszcze poszłam po radę do Richarda Singapurczyka, ale powiedział dokładnie to samo. Jaki z tego morał na przyszłość? Słuchać się swojej intuicji! ZAWSZE!

1 komentarz: