sobota, 11 sierpnia 2012

Dzień 14. Ambulans

Dzisiejszy dzień zaczął się bardzo pomyślnie. Z samego rana wypożyczyliśmy dwa skutery i wyruszyliśmy w trasę. Zdążyliśmy się zgubić zanim dojechaliśmy do pierwszego punktu. Przejechaliśmy zjazd i trochę nam zajęło do wyznaczonego miejsca. Zatrzymaliśmy się przy farmie węży. Strasznie żałuję, że tam poszliśmy. Zwierzęta, nie tylko węże, były trzymane w małych obskurnych klatach, na "show" trzech panów dało pokaz jak dostarczyć niezłą dawkę stresu bezbronnym zwierzętom. Myślałam, że się popłaczę. Niby mam zdjęcie z pytonem, ale co z tego, skoro poczucie winy tak mnie zblazowało, że przyrzekłam sobie unikać takich miejsc do końca życia. Po prostu dramat.

Potem pojechaliśmy coś przekąsić. Wciąż zmasakrowana psychicznie wypaliłam sobie usta chili. To był pierwszy raz kiedy dosłownie popłakałam się od przypraw. Najśmieszniejsze było to, że Tanita poprosiła o łagodne porcje dla nas wszystkich, ale okazało się, że było to łagodne jedynie dla lokalnej ludności. Przy tym nawet indonezyjskie jedzenie to pestka. Przynajmniej zapomniałam o maltretowanych zwierzętach... W sumie jedzenie było bardzo dobre, tylko trzeba było wydłubać wszystkie papryczki. I do tego jeszcze mieliśmy niezły ubaw.

Następny punkt na naszej mapie to wodospad. Oczywiście na wejściu ja i Patrick Kanadyjczyk musieliśmy zapłacić za wejście pięciokrotność tego co Tanita. To jest jedyna rzecz, która mi się tu bardzo nie podoba. Z jednej strony ludzie są tu przyjaźni, uczynni i pomocni - pomogą w każdych warunkach za darmo, a z drugiej strony ojebią cię jak mogą na biletach wstępu i pamiątkach. Nie chodzi tu o pieniądze, ale o poczucie, że nie jestem tu mile widziana i że moim jedynym celem jest wyprucie się z forsy na każdym kroku. Ale nic, wracając do wodospadu... W sumie ładny, ale bez szału. Podobała mi się za to wędrówka po lesie zanim dotarliśmy do wodospadu.
 
Takie widoki towarzyszyły nam w drodze do Samoeng.
Ostatnim punktem na mapie miała być moja wymarzona wioska plemienna. Udaliśmy się więc w stronę Samoeng, miasta wokół którego miały żyć plemiona. Jechaliśmy bardzo długo podziwiając zapierające dech w piersiach widoki. Po drodze złapał nas przelotny deszcz, ale idealne wyczucie czasu przywiodło nas akurat wtedy na tankowanie, więc udało nam się przeczekać w suchym miejscu. Pobłądziliśmy trochę po okolicy, aż w końcu znaleźliśmy drogę do domniemanej wioski. Okazało się, że to nie wioska, tylko miejsce, które zorganizował król aby pomóc plemionom się utrzymać, czyli restauracja, 3 stragany i pola uprawne dookoła. Padaka. Za to przepiękne widoki dookoła.

Postanowiliśmy, że zjemy w mieście i wyruszyliśmy w drogę powrotną. I wtedy to się stało. Patrick Kanadyjczyk przewrócił się ze skuterem na jakiejś gównianej drodze i złamał obojczyk. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy co dokładnie mu jest, ale jak zobaczyłam jego trupio bladą twarz zrozumiałam, że jest poważnie. Na szczęście otrzymaliśmy pomoc od lokalnych ludzi. Ja zajęlam się Patrickiem, a Tanita pojechała z jakąś kobietą po apteczkę. W tym czasie ktoś zadzwonił po karetkę i jakoś się wszystko potoczyło. Na szczęście wypożyczyliśmy tylko dwa motocykle, więc pojechałyśmy za ambulansem, aż do szpitala. Tam Tanita stwierdziła, że lepiej przetransportować Patricka do prywatnego, więc obie miałyśmy okazję przejechać się karetką na sygnale. Szczerze mówiąc było fajnie, chociaż tak strasznie było mi go szkoda. Z rentgena wyszło, że kość jest tyko pęknięta, a nie złamana. Chociaż tyle. Tak mi szkoda Patrick'a, bo nie będzie mógł pojechać do Wietnamu i resztę czasu w Tajlandii też ma skaszanioną. I jeszcze cały ten ból przez jaki musi przejść, i niedogodności... Staramy się mu trochę ulżyć, ale niewiele możemy zdziałać.

Jak tak teraz o tym myślę, to cały ten dzień to jedno wielkie pasmo katastrof, ale do momentu wypadku było bardzo fajnie. Ogromnym plusem naszej ekipy jest optymizm, wytrwałość i brak narzekania. Bo to potrafi zabić każdą przyjemność.

Więcej moich zdjęć z Tajlandii znajdziesz tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz